„Te wyzwania są po to, żeby później zjeżdżać ze szczytów na nartach. To jest nagroda i największa radość, która z tego wszystkiego płynie” – mówi o swoich wyczynach Andrzej Bargiel. Trzykrotny mistrz Polski w skialpinizmie ma na koncie między innymi pierwszy polski zjazd na nartach z ośmiotysięcznika Shishapangma (8013 m n.p.m.), rekord wejścia i pierwszy polski zjazd z Manaslu (8156 m n.p.m.) oraz pierwszy na świecie zjazd na nartach z Broad Peaku (8015 m n.p.m.). Na przełomie lipca i sierpnia jego lista dokonań wydłużyła się o Śnieżną Panterę – 5 najwyższych szczytów byłego ZSRR. Na Pik Lenina (7134 m n.p.m.), Pik Korżeniewskiej (7105 m n.p.m.), Pik Komunizma (7495 m n.p.m.), Chan Tengri (7010 m n.p.m.) i Pik Pobiedy (7439 m n.p.m.) wspiął się w ciągu niecałego miesiąca. Pobił rekord ustanowiony w 1999 roku przez Denisa Urubko i Andrieja Mołotowa, którzy dokonali tego w 42 dni.
Andrzej wszystkie pięć wejść zaliczył bardzo szybko, na lekko, niosąc ze sobą narty, lub podchodząc na nich do góry. Na dwóch wierzchołkach był pierwszą osobą na świecie, która zjechała z nich na nartach. „Prędkość wpływa na bezpieczeństwo i minimalizuje ryzyko. Tutaj było pięć szczytów, na których często dochodzi do załamania pogody. Ciężko znaleźć przy klasycznym wspinaniu tydzień dobrych warunków, a właśnie tygodnia potrzebują przeciętni wspinacze, żeby wejść i zejść z takiego szczytu. Przy takim stylu, w którym wychodzę w nocy, do południa jestem na wierzchołku, a popołudniu w bazie, łatwiej jest się w tym odnaleźć. Okna są możliwe częściej i nie pozwalam sobie na to, żeby pogoda mnie zaskakiwała” – mówił w zeszłym tygodniu na spotkaniu w Stacji Mercedes w Warszawie.
„Na ośmiotysięcznikach, w ekipie były 3-4 osoby. Teraz łącznie było nas 13 osób, a i tak to było mało, żeby nie mieć problemów logistycznych. Mieliśmy 2,5 tony sprzętu filmowego, więc ta logistyka była utrudniona. Śmigłowce nie zawsze były, nie zawsze była pogoda…” – opowiadał Andrzej. „Poprzedni rekord wynosił 42 dni. Nie chcieliśmy tam siedzieć aż tyle. Na szczęście udało się to zrobić dużo szybciej. Najpierw pojechaliśmy na Pik Lenina. W dalszej drodze mieliśmy załatwione przejście przez granicę –pomiędzy Tadżykistanem i Kirgistanem – a dzień przed moim wejściem okazało się, że musimy to zrobić szybko, choć myśleliśmy, że mamy jeszcze kilka dni. Musiałem wyjść wieczorem, żeby nad ranem być na szczycie, a w południe już musieliśmy się pakować, dlatego było to dla nas troszeczkę skomplikowane. Spędziłem w obozie III trzy godziny, może cztery. Gdzieś koło 9:00 byłem na szczycie, a później zjechałem północną ścianą – to też było ciekawe doświadczenie, ponieważ Kuba, który jest ratownikiem górskim nawigował mnie po ścianie przez lunetę. Cały czas byliśmy na radiu i mówił mi gdzie są ciągi śniegu. Niestety następnego dnia okazało się, że ta granica nie działa. Nie zostaliśmy przez nią przepuszczeni i musieliśmy przejechać prawie 2000 km samochodami, żeby dojechać do Tadżykistanu, gdzie były kolejne dwa szczyty- Pik Komunizma i Korżeniewskiej”.
To jednak nie był koniec kłopotów w drodze na drugi na liście Pik Korżeniewskiej. „Niestety śmigłowiec, który miał po nas przylecieć przyleciał, ale nie było do niego paliwa. Czekaliśmy na nie kilka dni. Niestety cysterna złapała kapcia. W pewnym momencie na ogonie śmigłowca Mi17 przypięliśmy prześcieradło, wyciągnęliśmy projektor i oglądaliśmy filmy. Po trzech, czterech dniach udało się wylecieć. A potem dopadła nas wszystkich grypa żołądkowa i było bardzo ciężko. Wyszedłem dopiero po trzech dniach, wszyscy byli bardzo zmęczeni. Morale: -100%. Wystartowałem o 4:00, a po dwóch godzinach meldowałem przez radio, że chyba zaraz wracam. Szedłem wolno, odeszła mi motywacja i siły. Później jak przemyślałem to, że będę musiał wracać i potrwa to jeszcze dłużej, zmotywowałem się i zacząłem wchodzić dużo szybciej. Po 4 godzinach byłem już na szczycie, więc po powrocie cała ekipa była szczęśliwa. Gdyby nie udało się wejść, wszyscy dalej byliby bardzo, bardzo smutni. A zjazd z Korżeniewskiej był bardzo fajny”.
„Przez ten helikopter mieliśmy 8 albo 9 dni przerwy pomiędzy pierwszym, a drugim szczytem. Złościliśmy się, bo to wpływa na motywację. Specjalnie pojechaliśmy do Kirgistanu trzy tygodnie przed wyprawą, żeby wszystko ustalić i nagle okazuje się, że nic nie działa i nie masz na to realnego wpływu – to były tego rodzaju odczucia” – mówił. Jednak sukces na drugim szczycie ponownie rozbudził w zespole ducha walki. „Pik Komunizma podzieliłem na dwa etapy. Najpierw wszedłem na 6000 metrów, a drugiego dnia na wierzchołek. Było tam bardzo dużo śniegu – po pas, co bardzo wpływało na tempo. Udało się to po pięciu dniach od Korżeniewskiej. Zjeżdżałem na dół z taką nadzieją, że jak dojadę, to lecimy śmigłowcem dalej. Po drodze złamała mi się narta. Na szczęście udało się jakoś dojechać, ale okazało się, że śmigłowca jednak nie będzie i siedzieliśmy dwa, albo trzy dni na lądowisku… Okazało się, że w Tadżykistanie jest jeden śmigłowiec i właśnie prezydent zabrał go na delegację. A potem nie mieliśmy już co jeść. Jedliśmy na przykład suchy chleb moczony w wodzie. Na początku myślałem, że to są kotlety sojowe, ale niestety tak nie było. W końcu udało się wzlecieć i po kilku kolejnych dniach w samochodzie czekał nas ostatni etap”.
„Po Tadżykistanie każdy chciał wracać do domu. Mieliśmy informacje, że pod Pobiedą i na Chan Tengri są najgorsze warunki od kilkudziesięciu lat. W bazie leżał metr śniegu, a w górach cały czas sypało i przez trzy tygodnie nikt z niej nie wychodził. Nawet było takie założenie, że jak spadnie metr śniegu, to robimy ujęcia i wracamy do domu. Ale później to wszystko się zmieniło” – opowiadał Bargiel o chwilach zwątpienia za półmetkiem wyprawy. „Znowu załadowaliśmy samochody i jechaliśmy konwojem wozów terenowych. W Kirgistanie w hotelu mieliśmy basen, także wszyscy byli zadowoleni i nie chcieli iść w góry (śmiech) Na szczęście wszystko się ułożyło. Był śmigłowiec, piloci byli zmotywowani do działania i wieczorem polecieliśmy. Niestety pogoda się zepsuła i tylko część ekipy dotarła do bazy. Na miejscu jej kierownik powiedział, że jeśli chcemy iść na szczyt, to teraz, bo jutro pogoda na to nie pozwoli. Nie mieliśmy specjalnie czasu, żeby się rozpakować. To była dla mnie największa motywacja, bo gdybym miał tam siedzieć, to chyba już byśmy oszaleli” – zdradził Andrzej.
„Spakowałem plecak i wyszedłem o godzinie 3:00. Szybko udało mi się wejść na Chan Tengri. Sytuacja jednak też była skomplikowana, bo mieliśmy dogadany śmigłowiec, który miał polecieć w kierunku szczytu, ale przez to, że psuła się pogoda, musiał wylecieć do jakiejś godziny, żeby zdążyć wrócić przez kilka przełęczy do lądowiska. Przez to musiałem dosłownie wbiegać na wierzchołek! Śmigłowiec przyleciał, zrobił pięć kółek, a alpiniści, którzy też tam byli, byli w szoku. Oprócz kamery, na wyposażeniu było całe oprzyrządowanie wojskowe, także karabiny. Było troszeczkę zabawnych sytuacji… Od razu zyskaliśmy szacunek w bazie. Na początku nikt nas nie znał, nikt nas nie traktował poważnie, ale jak wróciłem, to już było zdecydowanie lepiej” – opowiadał Andrzej. „Byłem zadowolony, bo tak naprawdę nie miałem czasu się nad tym dobrze zastanowić, a już byłem po. To było fajne. Niestety 400-500 metrów przed wierzchołkiem zostawiłem narty, ponieważ przy tak małej ilości czasu nie byłem w stanie zjechać linią, którą zakładałem. Zostawiłem narty pod szczytem, wszedłem, zszedłem i od tego odcinka zjechałem. Później był odpoczynek”.
Przez cały okres wyprawy największe psikusy płatała pogoda. „Zmieniała się jak w kalejdoskopie, prognozy w ogóle się nie sprawdzały. Miało sypać, nie sypało, miało być słońce, sypało. Mimo tego, że mieliśmy bardzo dobre prognozy z Austrii, ciężko było cokolwiek ocenić. Tam jest za mało stacji meteorologicznych, pogodę trzeba obserwować” – tłumaczył. „Odpocząłem jeden dzień, drugiego robiliśmy zdjęcia i przyszedł do nas Gleb Sokołow – rosyjska legenda (dop. wiele razy zaliczał szczyty Śnieżnej Pantery). Powiedział, że jak chcę iść to teraz, bo później już chyba nie wyjdę. Chyba nikt tak do końca nie wierzył, że nam się uda, bo na początku Gleb mówił, że jest tam tyle śniegu, że chyba nikt nie wejdzie. Koniec końców wystartowałem. Nie byłem bardzo zmotywowany, bo bałem się, że ta pogoda będzie komplikować sprawę. Walka ze śniegiem wzmaga negatywne odczucia. Bardzo dużym problemem jest także brak widoczności”.
„Wystartowałem nieśmiało. Miałem wyjść bliżej szóstej, a wystartowałem o ósmej. Nie mogłem się zebrać. Doszedłem do obozu V na 6900 m n.p.m., gdzie spędziłem noc – przygarnęła mnie ekipa rosyjska, która miała tam namioty. Stamtąd ruszyliśmy do szczytu. Oni wyszli jakąś godzinę przede mną. Szybko ich dogoniłem i wspólnie torowaliśmy drogę, później już sam doszedłem na Pik Pobiedy. Ale nie wiedziałem gdzie on jest. Było tam mnóstwo śniegu, a teren jeszcze się podnosił, więc latałem tam w kółko. W końcu odezwałem się do Tomka, który sprawdził to na lokalizatorze. Okazało się, że przeszedłem za daleko i muszę wrócić. Sam zjazd był bardzo fajny, techniczny, niestety schodziły zsuwy, czego się obawiałem, bo podchodzili wspinacze. Na szczęście to była długa grań i one schodziły na zbocze, gdzie nikomu nie zagrażały. Później była grań, na której musiałem założyć foki. Wcześniej chciałem zjechać inną drogą, ale pogoda i czas sprawiły, że nie dało się tego w takim stylu robić. Później z samej grani też był super zjazd” – opowiadał Andrzej, który pod sam koniec nie uniknął kłopotów. „W pewnym momencie wypięła mi się narta i poleciała dwa kilometry w dół. Zostałem z jedną. Musiałem schodzić, ale było po pas śniegu i szreń (dop. łamliwa warstwa lodu na miękkim śniegu). Prościej było jechać na jednej narcie, niż schodzić. Nieważne w jakim stylu - liczyło się to, żeby dotrzeć na dół. Ekipa zorganizowała malutki poczęstunek, więc ciśnienie opadło. Wszyscy byli szczęśliwi, że powrót do domu już się zbliża”.
Zespół wyprawy dzielił się na ekipę górską i filmową. W tej pierwszej byli towarzyszący Andrzejowi podczas wcześniejszych wypraw Darek Załuski i Marcin Kin, a także Kuba Poburka i Piotrek Snopczyński. Nowy rekord Śnieżnej Pantery wynosi 30 dni, ale według niektórych wyliczeń wychodzi 29. „Nie wiemy jak liczyć, bo jedni robią to od wyjścia z bazy na pierwszy szczyt, a inni od zdobycia pierwszego wierzchołka” – mówił Andrzej Bargiel. „Jestem zadowolony, że udało nam się wrócić do Polski z całą ekipą i że wszyscy sobie poradzili. Bardzo się cieszę, że udało się zaangażować do tego super chłopaków. Producent Tomek Gaj, reżyser Marek Dawid, cała ekipa operatorska, techniczna i też support górski, to wszystko działało. Wróciliśmy w bardzo dobrych relacjach. Zazwyczaj wyprawy narodowe kończyły się kłótniami, a myślę, że tutaj powstały przyjaźnie na wiele lat, bo spędziliśmy ze sobą kawał czasu i udało się”. W listopadzie na Canal+ Discovery pojawi się ośmioodcinkowa seria o wyprawie. Jej zapowiedź możecie zobaczyć poniżej.
1 min
Zapowiedź serii z udziałem Andrzeja Bargiela
Zapowiedź serii z udziałem Andrzeja Bargiela
„Nagraliśmy dużo materiału filmowego. Pomiędzy atakami szczytowymi dużo współpracowałem z ekipą i latałem góra dół. Nie było tak, że sobie odpoczywałem. Cieszę się, bo zbudowaliśmy ekipę, która ma już doświadczenie, a tego w Polsce jeszcze nie było. Myślę, że to można rozwijać i że to będzie działać” – zdradzał pozytywne nastawienie na przyszłość. Ekipa nie tylko była duża, ale też dobrze przygotowana technicznie. W działaniach wykorzystywano motoparalotnię i drony – nie tylko do filmowania. Skala projektu robi wrażenie. „Myślę, że wszyscy się cieszą, że można robić w Polsce takie rzeczy i że nasza współpraca z telewizją będzie się rozwijać. Będzie można robić programy z wypraw na poziomie europejskim. To też jest fajne, że jesteśmy Polakami, to jest niszowy sport i udało nam się zbudować maszynę, która funkcjonuje i pozwala realizować moje marzenia. Bardzo się z tego cieszę”.