„Plagiaty” Lecha Janerki, „Granda” Moniki Brodki, „Safari” Pustek, „Małomiasteczkowy” Dawida Podsiadły, „Składam się z ciągłych powtórzeń” Artura Rojka – to tylko wycinek z bogatego dorobku Bartosza Dziedzica, wielokrotnie nagradzanego producenta. Ostatnią przed tą rozmową nagrodę – Fryderyka – dostał w kategorii Producent Muzyczny Roku. Choć patrząc na dyskografię z jego aktywnym udziałem, należy mu się ładna laurka za całą dekadę. Stąd też i ten wywiad, w którym opisujemy jego historię.
Ustalmy najpierw fakty: zanim zacząłeś produkować nagradzane Fryderykami płyty grałeś w zespole jednego przeboju – Rotary?
Bartosz Dziedzic: Tak, grałem tam na gitarze. Ale tylko przez rok i w jednym teledysku. Trudno więc nawet powiedzieć, że należałem do tego zespołu. Wszystko zaczęło się od tego, że pracowałem już jako inżynier dźwięku w studiu Fonoplastykon, a chłopaki z Rotary nagrywali tam swoje kawałki. Tak się poznaliśmy. Po jakimś czasie pokłócili się ze swoim gitarzystą i przyszli do mnie spanikowani – bo wiesz, wszystko już szło w kontrakty i nagrania – że nie ma kto z nimi grać. I czy ja bym nie chciał. A ja byłem wtedy straszny młodziak, średnio też grałem na gitarze, co zresztą zostało mi do dziś, ale strasznie mnie kręciło, żeby wystąpić w telewizji. Wiesz, grać w teledysku. Mama mnie zobaczy, a potem trafię na plakaty do „Popcornu” albo „Bravo”, serio. To był dla mnie główny bodziec. Samo muzykowanie nie pociągało mnie po pierwsze dlatego, że to nie były moje piosenki, a po drugie – muzykowałem już z innymi ludźmi i w innym miejscu. Miałem to zaspokojone. Natomiast w telewizji jeszcze nie byłem.
I jak było w telewizji?
Jak to wszystko się wydarzyło, to schudłem cztery kilo! Przeraziło mnie to wszystko. Pamiętam, jak siedziałem w jakimś programie, chyba to była „Kawa czy herbata”, a pani prowadząca mnie pyta, jak mi się nagrywało płytę. „Tragicznie!” – mówię. A ona: „kamera stop, jak tragicznie, co pan mówi?”. Nasza menedżerka, Kasia Kanclerz, stoi nade mną i pyta: „co ty gadasz?”. A mi się naprawdę źle grało! Raz dlatego, że pisałem wtedy maturę i miałem szkołę na głowie, a dwa – bo jestem dość średnim gitarzystą i grałem do tego jeszcze nie swoje partie, tylko tego chłopaka, który wyleciał z zespołu. Nie wiedziałem też, że w telewizji mam nie mówić prawdy i tego, jak się czuję, ale że ma być fajnie. Na samym początku wmówiłem sobie, że OK, że będę tak robić, ale szybko okazało się, że ja tego zupełnie nie umiem. Nie potrafię gadać bzdur. Przestałem więc chodzić na wywiady, sytuacja zaczęła mnie stresować, aż w końcu wypisałem się z zespołu.
Wróciłeś do studia.
Tak. Bo ja całe życie chciałem być inżynierem dźwięku.
Ciekawe marzenie. Ja za dzieciaka chciałem być piłkarzem.
Jestem człowiekiem bardzo sprawnym manualnie. Potrafię w domu dużo rzeczy naprawić, samochód też sam tuninguję. Wiesz, jestem dobry technicznie. Nigdy nie czytam instrukcji, zdaję się na swoją intuicję i umiejętności. Do tego dochodzi moje zainteresowanie elektroniką, które – z tego co pamiętam – mam od zawsze.
No dobrze, a gdzie w tym jest muzyka?
Moja starsza siostra, która chodziła do elitarnego liceum we Wrocławiu, miała tam ciekawe towarzystwo, które z kolei edukowało mnie muzycznie. Wiesz, puszczali mi The Smiths, tego typu zespoły. I kiedy zacząłem pracować już w studiu, to moi koledzy dopiero nawiedzali się rzeczami, których ja słuchałem dużo wcześniej. Właśnie dzięki siostrze. Rzygałem już wtedy tym. Ja chciałem słuchać Madonny i Jacksona!
Miałeś w młodości muzycznych idoli?
Nigdy nie byłem fanem konkretnej muzyki, ani jednego wykonawcy. Serio. Słuchałem w podstawówce dużo The Cure, ale potem przeskoczyłem na Depeche Mode, Talking Heads, zaliczyłem całą brytyjską scenę… Wszystkie bandy, które uznawane są dzisiaj za poważne, przerobiłem. A później, gdy już pracowałem w studiu, interesowało mnie już coś innego, czyli pop.
I ten pop został ci do dzisiaj. Na mieście mówią, że Bartek Dziedzic to ten producent, który chce robić jakościowy pop.
Tak, bardzo. Bo ja się wychowywałem w środowisku mocno artystycznym. Mój pierwszy zespół założony był z ludźmi z grupy Robotobibok. Drugi założyłem z Igorem Pudło ze Skalpela, ale on chyba nawet nie miał nazwy, zagraliśmy tylko jeden koncert. Miałem też bardzo wielu znajomych artystów plastyków, znałem połowę ludzi z ASP. Ale mnie ciągnęło do czegoś innego. Nie chciałem być artystą, nie chciałem robić piosenek, mnie interesował sam dźwięk. Dźwięk jako dźwięk. Więc szedłem w inżynierię. Zacząłem pomagać muzykom w tym, żeby wszystko im się w tych numerach trzymało kupy. Oni wymagali, coś tam do mnie mówili, a ja to próbowałem im realizować. Ale szło mi średnio, zresztą wszystkim idzie średnio, bo to jest bardzo trudny zawód. Trudniejszy niż operator filmowy, na pewno.
Dlatego też porzuciłeś w końcu inżynierię na rzecz produkcji?
Kiedy miałem 24 lata urodziła mi się pierwsza córka. I potrzebne były na jej wychowanie pieniądze. Trzeba było jakoś żyć, po prostu. Ale miałem też już dość inżynierii, to swoją drogą. Bo ciągle nagrywałem, a oni mówili, że to jest do dupy, bo miało brzmieć, a nie brzmi jak Rage Against The Machine. Wtedy takie było myślenie, że musisz brzmieć jak ktoś z zagranicy i mi się naiwnie wydawało, że to się da zrobić. Inżynierowie dźwięku w Polsce, a ja razem z nimi, uważali, że to my kreujemy „to” brzmienie. A okazało się, że tak nie jest. Muzyk to robi, nie ja. Ja mu przystawiam tylko odpowiednio mikrofon. Przez długie lata natomiast mocno wkręcałem się w swoją robotę, żeby ten ktoś z Polski brzmiał jak ktoś znany z Ameryki, aż w końcu zrozumiałem, że jeśli nie masz w studiu muzyka z Rage’ów, to nie zrobisz drugiego RATMu. Było więc w tym wszystkim u mnie wiele depresyjnych momentów, bo ja zawsze pracuję na dwieście procent. Do tego dochodziły coraz to nowsze komputery, pieniądze jakie zarabiał inżynier dźwięku robiły się coraz mniejsze, więc to wszystko spowodowało, że zrezygnowałem. Rzuciłem w pizdu, z dnia na dzień.
I co robiłeś?
Chwilę później mój kolega, będący reżyserem teatralnym, poprosił mnie, żebym uratował go z jakiejś strasznej ch*jni. Przyszedł do mnie i mówi: „nie mam hajsu, ani muzyki”. A muzykę trzeba skomponować! Tyle że mnie komponowanie w ogóle nie interesowało, nigdy w życiu. Ale on uważał, że ja umiem. Że muszę mu pomóc. Wyjąłem więc sprzęt z piwnicy, zacząłem robić tę muzykę do jego spektaklu, i jakoś to poszło. Potem premiera, wszyscy biją brawo, mówią, że muzyka spoko, więc robiłem drugą, czwartą, szóstą… Tak od niechcenia zacząłem pisać muzykę, najogólniej mówiąc.
W twoim życiu była też reklama.
No tak. Podczas robienia muzyki do teatru, pojawiał się tam choreograf, który pracował akurat przy reklamach dużej marki telefonii komórkowej. Orange. I on mnie polecił agencji, która szukała kogoś do zrobienia muzyki pod jakąś tańczącą w reklamie dziewczynę. Zrobiłem. Potem się okazało, że to, co nagrałem, spodobało się bardzo i agencji, i Orange’owi, więc jakiś tydzień później dostałem telefon, żebym zrobił drugą. Po jakimś czasie doszedłem zatem do momentu, kiedy robiłem wszystko, co wypuszczał Orange. Dzięki temu w domu finansowo mocno się odbiliśmy, bo tam to już na poważnie wjeżdżał nam lombard…
Brzmi jak wygrana na loterii.
Kasowo tak. Ale robiąc te piosenki czułem lekki dyskomfort, bo zastanawiałem się, co pomyślą o tym wszystkim moi koledzy. Co powie moja ekipa wrocławska, co powie Lech Janerka, czyli mój drugi ojciec! Ale dobra, stwierdzałem, oni się pewnie nawet nie dowiedzą.
I jak? Dowiedzieli się?
Na początku nie mówiłem nikomu. Po powrocie do Wrocławia mama co prawda zauważyła, że mam droższe buty, ale wiadomo – przyjechałem z Warszawy, więc mogłem. Ale w końcu jedziemy na Święta do Janerki, bo taką mamy tradycję, siedzę tam z nim, gadamy, a Lechu nagle do mnie: „ty, słyszałeś? Orange fajne ma te reklamy”. A Lechu, co istotne, zawsze był dla mnie guru. No więc pytam go: „które reklamy?”. „No te, gdzie pani jechała na rowerze, jakiś pociąg przejechał…”. Kurde, przecież to moje! A znam Lecha i wiem, że on nie ściemnia. Jak mówi, że coś mu się podoba, to mu się naprawdę podoba. Myślę więc: „dobra, powiem mu”. Zrobiłem wieczorem YouTube party i puściłem te wszystkie moje piosenki. Janerka był w szoku totalnym. Powiedział mi wtedy, że mam swój język i że jestem odróżnialny od reszty. Na co ja do niego: „Lechu, co ty gadasz, to są przecież zwykłe piosenki!”. A on mi mówi, że tu słychać, że za tymi reklamami stoi jedna ręka. I że to jest fajne. To on mnie tak nastawił, żebym dalej pisał piosenki.
Powiedz mi jeszcze, że to on zadzwonił do Moniki Brodki.
Monice polecił mnie Marcin Macuk. Brodka szukała po wydaniu dwóch płyt kogoś, kto pomoże jej pisać nowe numery. Wiem, że próbowała z różnymi ludźmi coś robić, ale nie mogła się z nimi dogadać. W końcu wylądowała u mnie w studyjku, trochę na zasadzie: dobra, został mi ten ostatni zjeb, o którym nikt nic nie wie, spróbujmy. Ja wtedy byłem na takiej pozycji.
Mówiłeś: „pracę przy »Grandzie« potraktowałem trochę jak zabawę”.
Tak. Bo byłem wówczas mega luźny, zarabiałem na tych reklamach dużo pieniędzy, było mi dobrze. Nawet pytałem mojej żony, czy robić tę płytę, bo za takie pieniądze, jakie były w budżecie „Grandy” to robiłem wtedy reklamową 15-tkę. Żona kazała produkować, mówiła: „przecież nie będziesz całe życie nagrywał tych reklam”. A dla mnie to była zabawa. Pomyślałem sobie: OK, zrobię teraz tę płytę, zobaczymy, co z tego wyjdzie, a jak się uda, to się będę nią chwalił. Cześć, zrobiłeś kiedyś płytę?
Nie.
No widzisz, a ja zrobiłem.
Większość ludzi, którzy robią płyty, żyją z tego i jest to dla nich mega ważna sprawa. Taka płyta musi im wyjść zajebiście dobrze, musi być hitowa, albo – totalnie niehitowa, żeby pokazać wszystkim, że artysta nie jest zepsutą, komercyjną świnią. Rozumiesz? A ja „Grandę” robiłem na zajawce, byłem w momencie, że zacząłem pisać popowe piosenki i one mi dobrze szły, więc stwierdziłem: fajnie, idę w to.
Nie miałeś żadnych obaw? Nie przypominały ci się frustracje ze studia, gdy byłeś inżynierem?
Ale to była inna sytuacja. Wiedziałem, że mam realizować jakąś swoją wizję, nie rozmyślałem, czy wytwórnia Sony to kupi. Miałem to w dupie. Albo czy ludzie nie kupią. W ogóle się tym nie przejmowałem. Robiłem swoje. Taka sytuacja jest bardzo komfortowa, gdy produkujesz całą płytę.
Według wielu słuchaczy „Granda” to album, który odmienił polski pop. Czujesz, że to też twoja zasługa?
W ogóle nie. Zupełnie nie mam świadomości tego. Dużo pracuję w studiu i nie wiem, co się dzieje. OK, parę dni temu byłem w Zakopanem i po raz pierwszy w życiu skorzystałem z przywilejów w Domu Pracy Twórczej ZAiKSu. Wiesz, z tego statusu, który mam dzięki temu, że zrobiłem coś tam w swojej karierze. Wiem, że nikt mi w to nie uwierzy, ale ja do tej pory kompletnie nie myślałem o żadnym „statusie”. Po pierwsze dlatego, że wszystkie płyty, które zrobiłem, nie podobają mi się. Ciągle jestem z nich niezadowolony. Słyszę na nich sporo rzeczy, które źle zrobiłem. I od razu łapię doła. Tłumaczę sobie, że sprzedały się dlatego, bo były dobrze promowane. Albo że śpiewała Brodka czy Podsiadło.
I nie rusza cię to, że dla milionów słuchaczy „Granda” czy „Małomiasteczkowy” to bardzo ważne płyty?
Coś takiego mam, gdy jestem na koncercie. Gdy widzę, jak ludzie śpiewają te piosenki. Gdy widzę, że im się to mega podoba. Lubię na takie rzeczy patrzeć. Na koncercie Dawida na PGE Narodowym głównie patrzyłem na ludzi. To było przeżycie!
Kiedyś mówiłeś: żeby odnieść sukces, trzeba być bezczelnym. Podtrzymujesz te słowa?
Podtrzymuję. Nasza branża jest pełna ludzi wrażliwych. I jedyna szansa dla wrażliwca, żeby przetrwać w tym wszystkim, to jest jego bezczelność wobec branży.
Dawidowi Podsiadle doradziłeś, żeby zrobił płytę bardziej na Open’era niż OFF Festival.
Powiedziałem mu, że powinien zrobić płytę popową, bo każdy w branży wie, że jego kolejny krążek będzie alternatywny. Że to jest oczywista oczywistość. Gdybyś po jego drugiej płycie zrobił quiz pod tytułem: „co dalej zrobi Dawid Podsiadło”, wszyscy wskazywaliby na alternatywę. A ja uważam, że jedną z ważnych elementów bycia artystą jest podejmowanie decyzji – wizerunkowych, ekonomicznych, różnych. Trudnych! A nagranie płyty popowej, która jest naprawdę dobra, to jest spore wyzwanie. Jeśli masz zespół alternatywny i ten zespół ci nie wyjdzie, to wtedy tłumaczysz sobie: „nic nie szkodzi, przecież o to chodziło”. Bo co to za alternatywny zespół, który zapełnia stadiony? A jak zrobisz pop, który nie jest dobry, to cóż… Znaczy, że raczej jesteś kiepski.
Kiepski? Przecież ja mam swoją wizję! I bogatą duszę.
Mówienie, że „ja muszę być zgodny ze sobą”, muszę robić tylko to, „co jest zgodne z moją wizją artystyczną”, to jest według mnie postawa bardzo niepokorna. Kiedy chcesz robić muzykę bez żadnych uszczerbków na twojej „prawdziwej” duszy, żeby nic z niej ci nie ubyło i nie miało wpływu na twoją „wizję”, to według mnie zakładasz, że jesteś niewiadomo kim. A nie jesteś. Na to, co robisz, składa się wiele czynników.
Opowiedz mi, jak zaczynasz z kimś pracować. Robisz rynkowy research?
Researchu może nie, ale muszę wszystko sobie rozrysować. Zastanowić się, co chcę zrobić, trochę rozejrzeć się dookoła, sprawdzić, gdzie jestem i co mnie otacza. Z kim pracuję? Z Dawidem? A co on potrafi? To, to i to – OK. A tamto potrafi? Nie? Dobra, to tego z nim nie zrobię. Absolutnie nie zamykam się na świat i na to, czego ludzie słuchają. Ale też nie robię jakiegoś badania rynku, nie. Rozglądam się. Odbieram na przykład córkę z urodzin koleżanki i słyszę, jaka leci tam muzyka. Słyszę, że tam nie ma ani jednej polskiej piosenki. Wracam więc do domu i zastanawiam się, dlaczego. I zaczynam kminić. Dochodzę do wniosku, że nasze piosenki są na przykład smutne. Albo mają słabe teksty. Takie życiowe rozkminy.
Lubisz teksty w polskich piosenkach?
Ja mam zajady od tego! Jak powinien wyglądać tekst pisany po polsku! Największy problem widzę w tym, że jesteśmy słabo douczeni. Nasza ogólna edukacja jest do dupy. Prowadzą nas w szkole na jakieś straszne spektakle teatralne jako i wszystko, czego nas uczą, oparte jest na tej teatralności. A my dzisiaj potrzebujemy więcej autentyczności. Potrzebujemy mówić do siebie prawdziwym, szczerym językiem. Więc gdy słyszę, że jakiś artysta mi pisze: „chcę odlecieć jak ptak”, to pytam: „ku*wa, serio?”. Gadamy ze sobą od pół godziny i czy ty do mnie tak mówisz? To jest język, jakim się na co dzień posługujesz? To po diabła tak piszesz, o co ci chodzi? Chcesz mnie na coś nabrać? Ja tego nie kupuję. I doradzam ludziom, którzy do mnie przychodzą, by nie pisali poetyckich tekstów. Żeby nie robili teatru.
„Bartek był na początku dosyć sceptyczny, mówił: »Dawid, co ty wygadujesz?! Przecież zwrotki są o czymś innym, jaka Matylda? Nikt tego nie zrozumie!«” – tak Podsiadło opowiadał mi o robieniu z tobą „Matyldy”.
A ty byś pamiętał, jak nazywa się dziewczynka z „Leona zawodowca”? Oglądałem ten film chyba ze dwa razy i gdybyś mnie wcześniej zapytał, jak ona miała na imię, raczej bym ci nie powiedział. No, chyba że Natalie Portman. (śmiech) Bo już tekst, że „podlewa mi sad”, jest zajebisty. Dawid akurat tak mówi, to jest jego język i akurat z nim nie było długich rozmów o złych tekstach. Podsiad przy „Małomiasteczkowym” słuchał dużo hip-hopu, który z założenia ma być szczery i bezpośredni, i on kumał, jak pisać dobre teksty.
9 min
Dawid Podsiadło: "Matylda" i sesja akustyczna w górach
Zobacz film z wyjątkowej sesji Dawida Podsiadło w górach
Był na twojej drodze ktoś, z kim nie dałeś rady pracować?
Miałem tak na przykład z Kasią Nosowską. Żeby nie było niedomówień – bardzo ją lubię i szanuję. Spotkaliśmy się kilka razy, świetnie nam się gadało do rana, ale piosenki nie daliśmy rady zrobić. Jest między nami jakiś mur na płaszczyźnie artystycznej.
Czyli coś, czego na pewno nie ma między tobą i Arturem Rojkiem.
Z Rojkiem pracuje mi się bardzo dobrze, bo Artur mi ufa w stu procentach. A może nawet za bardzo.
To ustalmy – lubisz komfort pracy czy studyjne tarcia?
Lubię lekkie tarcia. Takie, jakie miałem z Moniką i trochę u Dawida. Bo jeszcze raz podkreślę – Podsiadło pisze świetne teksty, ale mieliśmy momenty, o które się spieraliśmy. Na przykład „Matylda”, albo pierwszy singel, w którym śpiewa: „Znowu jadę do ciebie sam”. Zapytałem go: „Jedziesz oczywiście do mamy?”. A Dawid na to, że nie, do żadnej mamy. „No ale jak to?” – ciągnę dalej. – „Piszesz o tym, że nie jesteś stąd, mieszkasz w Warszawie, i znowu jedziesz sam. To gdzie ty jedziesz, jak nie do mamy?”. „Do dziewczyny”. „Do jakiej dziewczyny? To gdzie ona mieszka, pod Warszawą? Co ty gadasz! Ludzie, gdy są samotni, to jadą do mamy – na święta, czy na coś tam”. Kłóciłem się z nim o to chyba miesiąc, ale nie ustąpił. (śmiech)
Ty sam jakie stawiasz przed sobą wyzwania?
Moim największym wyzwaniem jest dzisiejszy świat i to, że ludzie słuchają teraz coraz mniej muzyki. Zainteresowanie muzyką maleje. Dlatego będąc kiedyś w centrum handlowym, chodząc od sklepu do sklepu i w każdym słychać inny utwór, olśniło mnie wtedy, że ja ludziom, którzy ze mną pracują, nie mogę dawać tylko kolejnych piosenek. Bo jest ich dzisiaj tak strasznie dużo, że muszę dawać im coś więcej. I staram się to robić. Mówię tu o niuansach, ale generalnie chcę oferować artystom coś więcej niż to, co ludzie słyszą w sklepach czy samochodzie.
Dostałeś niedawno kolejnego Fryderyka w kategorii Producent Roku, więc idzie ci nieźle.
Jakoś idzie. A dlaczego? Bo coraz więcej robimy po polsku. Nie wiem czy wiesz, ale jest coś takiego, że gdy oglądasz film amerykański, w którym mówią po angielsku, to choć znasz ten język, ale nie urodziłeś się w Stanach, to kumasz zajebistość tego filmu tylko na poziomie 70 procent. Bo to nie jest twój pierwszy język i nie jesteś ukorzeniony w tej kulturze. Dlatego film może być dla ciebie wybitny, ale tak naprawdę jest wybitny mniej o jakieś 30 procent. I to samo się tyczy polskiego tekstu. Twoja piosenka może konkurować z numerem Beyonce tylko dlatego, że jest napisana po polsku. I na razie na tym jedziemy. Ale idzie już młode pokolenie, które ogląda filmy, słucha muzyki i mówi po angielsku od dziecka. Moja córka na przykład ogląda telewizję amerykańską, śmieje się z pokazywanych tam żartów, których ja najczęściej nie rozumiem. I jej koleżankom pewnie polskie piosenki nie będą do niczego potrzebne.
Wierzę w to jednak, że wciąż ważny jest kontekst społeczny. To, gdzie piosenka została nagrana, o jakim świecie mówi. I że polska piosenka szybko nie zginie.
OK, to co mówisz, rzeczywiście napawa mnie jakimś optymizmem. Jest coś takiego, że nawet gdy zacznę robić piosenki po angielsku, to przez to, że są robione przez Polaków i o Polsce, będą pewnie ratunkiem dla branży. Tylko muszą one traktować o rzeczach nam bliskich. I muzyka też niech nie będzie jak z innego świata. Pamiętam, że kiedy robiłem piosenki na „Grandę”, moi koledzy z branży dziwili się, że to wszystko jest takie słowiańskie, a każdy przecież potrzebuje grać jak Rolling Stonesi albo Coldplay. Ja natomiast chciałem zrobić coś, czego inni nie robią. I to zrobiłem, na takim prostym patencie.
Korzystając jeszcze z okazji – jaką złotą radę sprzedasz na koniec osobie wchodzącej dopiero na naszą scenę?
Moim zdaniem podstawowy problem jest taki, że się za głęboko wchodzi w branżę. Że ludzie potrzebują w niej siedzieć, choć za bardzo nie wiem po co. Słuchasz tam wszystkich wokół, oni ci mówią, jak masz grać, co masz robić, i nawet jak jesteś mega twardzielem, to i tak w końcu tego posłuchasz. Chociaż trochę. Ale to wszystko, co ci ludzie dookoła mówią, już zostało zrobione! Dlatego zawodnicy spoza branży, z innym nastawieniem i otwartą głową, przychodzą i ostro strzelają. Parę lat temu mówiłem znajomym, że przyjdzie tu w końcu jakiś „Andrzej skądśtam” i pozamiata. I co? I przyszedł Dawid Podsiadło z Dąbrowy Górniczej! Wszystkim więc radzę, by nie popadać w tę branżową bańkę. W towarzystwo wzajemnej adoracji. Najlepiej się od tego odciąć i często wietrzyć głowę.