Dominik Olszowy pozwolił nam znów bez pamięci zakochać się w SuperEnduro! Były mistrz świata juniorów zrobił kolejny krok i osiągnął swój najlepszy w karierze wynik w klasie Prestige. Po trzech znakomitych wyścigach zajął 2. miejsce w królewskiej kategorii, a w jednym z wyścigów, po pasjonującej walce, pokonał Billy’ego Bolta. Opowiedział nam o zawodach i drodze, którą musiał przejść, by zameldować się w ścisłej czołówce światowej.
Kiedy wydawało się, że za dzikimi wyścigami naszego rodaka, szalonymi emocjami i łzami radości polskich kibiców podczas mistrzostw świata SuperEnduro będziemy musieli kilka lat potęsknić… pojawił się on i magia wróciła! Inauguracja sezonu w Gliwicach miała wszystko, co pamiętamy z czasów, gdy o kolejne tytuły walczył będący w szczytowej formie Taddy Błażusiak. Dramaturgię, świetny poziom sportowy i stan przedzawałowy u kilkunastu tysięcy fanów na trybunach.
Jak zapamiętasz inaugurację mistrzostw świata?
Na pewno na długo! Umówmy się, nigdy nie zapomnę tego dnia. Jestem bardzo szczęśliwy i dumny. Cieszę się, że praca i poświęcenie przynoszą efekty. Czuję też dużą satysfakcję z tego, że byłem w stanie dać kibicom tak wiele pozytywnych emocji. Mam wrażenie, że one płynęły w dwie strony – moja jazda nakręcała ich do głośnego dopingu, a mnie z kolei ta wrzawa niosła i napędzała do walki. To było niesamowite doznanie, nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Cieszę się podwójnie, bo zrobiłem to w Gliwicach, podczas mojej „domowej” rundy – urodziłem się przecież kilkadziesiąt kilometrów od hali. Wszystko się zgrało i zafunkcjonowało. Myślę, że pod kątem sportowym, eventowym i jeśli chodzi o atmosferę na trybunach – to był wspaniały początek mistrzostw świata.
O czym myślałeś po zejściu z podium. Jakie emocje ci towarzyszyły?
Tak naprawdę, już wtedy myślałem o tym, co trzeba jeszcze zrobić, żeby dopaść Billy’ego Bolta. To niesamowite, jak szybko zmieniają się cele i jak apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wiem jednak, że mój wynik to nie przypadek, a efekt naprawdę ciężkiej pracy i to dodatkowo mnie motywuje. Okazało się, że Billy też jest człowiekiem, że pod presją popełnia błędy i można go pokonać. To wyszło szczególnie w drugim wyścigu – kiedy kilka prób wyprzedzenia mnie nie wyszło mu, nie wytrzymał i, jak to się mówi, „korek puścił”.
Billy był na ciebie autentycznie wściekły? Tuż po wyścigu wykonał kilka gestów.
Był zagotowany i miał pretensje, dokąd nie obejrzał powtórek. Sam się wtedy przekonał, że nie było z mojej strony żadnej zamierzonej krzywej akcji, tylko normalna sytuacja wyścigowa. Ochłonął i powiedział, że „jest spoko”. Uzupełniając ten wątek, byłem nawet zaskoczony, jak stosunkowo niewiele siły potrzebowałem, by wygrać z nim rywalizację na łokcie. Miałem w gotowości więcej kilogramów na ramieniu. (śmiech)
Lubisz taką rywalizację w kontakcie?
Takie są wyścigi, nie można się obawiać starć z przeciwnikami. Jestem świeżo po sezonie w Stanach Zjednoczonych – tam jest dopiero walka „full contact”!
Opowiedz o tych różnicach.
To jest Dziki Zachód – geograficznie i na torze. Wszyscy idą „all in”, cały czas, na każdej pozycji. Tam gość, który jedzie dwunasty, odda wszystko, żeby przebić się na jedenaste miejsce. A jak kogoś wyprzedzisz, to możesz spodziewać się szalonego ataku już na kolejnym zakręcie. I to niekoniecznie będzie atak fair, raczej ostre wejście, żebyś poczuł mocny strzał. W moim pierwszym sezonie w USA nie do końca byłem na to gotowy. W tym roku wiedziałem już, czego się spodziewać i nie mogłem się doczekać jazdy w tym stylu. Pokazałem, że daje radę, naprawdę umiem prowadzić motocykl i jechać bardzo szybko. Na pewno jest to doskonała szkoła racingu.
Wspomniałeś o rosnącym apetycie. Pewnie zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wzrosną teraz także oczekiwania kibiców. Lubisz presję?
Polubiłem ją, odkąd czuję, że umiem sobie z nią radzić. Nie zawsze tak było, ale teraz jestem gotowy. Presja i oczekiwania innych mogą przytłoczyć, albo nieść w górę i trzeba znaleźć swoją drogę do tego, by to wszystko, co dzieje się wokół ciebie, nakręcało do pracy i walki. Inna sprawa jest taka, że największą presję nakładam sobie sam. Nikt nie chce, bym wygrywał, bardziej ode mnie.
Jak oswoiłeś tę presję?
Oj, to był naprawdę długi i niełatwy proces. Nie ma jednego sposobu, który zadziała u każdego, trzeba do tego dojść samemu. Moja droga nie była łatwa. Popełniłem mnóstwo błędów. Mnóstwo… Ale dzięki temu wiem, że czasem trzeba się potknąć, żeby pójść dalej. I że nie wolno się poddawać, niezależnie od tego, jak duże są przeszkody. Dawniej pewnie chciałem wszystko mieć na już, „tu i teraz”. A tak się nie da. Dzisiaj inaczej patrzę na wiele spraw, w tym właśnie na to ciśnienie, o którym rozmawiamy. Przestało mnie spalać, a stało się motywatorem, dodatkowym paliwem rakietowym.
Ile trenujesz?
Tyle, ile trzeba. Dużo. Nie jest jednak tak, że codziennie tyram się do upadłego, bo to wcale nie przełożyłoby się dobrze na wyniki. Cykl przygotowań mam bardzo precyzyjnie rozpisany i trzymam się tego planu. Kondycja, wydolność, odżywianie, regeneracja – wszystko ma kolosalne znaczenie. Od kilku lat to jest już moja robota, z tego żyję, więc muszę traktować to wszystko poważnie. Jestem dumny z tego, że pracą – fizyczną i mentalną, doszedłem do miejsca, w którym jestem. A, jak wspomniałem, nie była to łatwa i przyjemna droga. Tylko ja i moi najbliżsi zdają sobie sprawę, ile to wszystko kosztowało wyrzeczeń, poświęceń, bólu i hajsu.
Ile kości miałeś złamanych?
Sporo, naprawdę sporo. Z poważniejszych, połamałem kość udową i oba nadgarstki, ale tego było dużo więcej, przestałem liczyć. Złamania to nie wszystko. Miałem przepuklinę w lędźwiach na trzech poziomach. Na ten moment nie mam więzadła krzyżowego w kolanie. Do tego wyjętą łąkotkę. Można się na moim przykładzie podszkolić z anatomii.
Co sprawia, że te wszystkie urazy cię nie zatrzymały?
Odporność na ból.