Na ten projekt natrafiliśmy przypadkiem. Śledziliśmy wyprawę, która miała swój fanpage na Facebooku i profil na Instagramie, ale bez przydługich opisów… No dobra, bez żadnych opisów. Zaczęliśmy mniej więcej w środku, przez co z początku nie wiedzieliśmy – jak w nazwie bloga - „Gdzie jest Dzik?”, i co tak naprawdę robi. Ponieważ zapowiadało się ciekawie, nie spieszyło nam się, żeby to sprawdzać. Z czasem wszystko się wyjaśniało, ale przy okazji opowieść wciągała. Przygody Grzegorza Dzika rozpalały umysł i wyobraźnię. Zdjęcia miejsc, które publikował oczarowywały. Z miesiąca na miesiąc dowiadywaliśmy się coraz więcej, a kiedy skończył, okazało się, że to absolutnie wyjątkowa, ciekawa i inspirująca wyprawa, o której już pisano, a teraz staje się o niej dość głośno.
Już wiemy gdzie jest Dzik, bo z nim rozmawiamy w Warszawie, gdzie jeździ z jednego wywiadu na drugi. Ale czy na pewno wiemy też, kim jest Dzik, którego, jak nam się wydaje, dobrze poznaliśmy za pośrednictwem jego postów na fanpage’u?
Jestem nie do ujarzmienia. Mam w sobie taką dzikość, która musi mieć gdzieś ujście, dlatego potrzebuję przestrzeni - żeby się po niej rozlewała. Nie ważne, czy jestem między ludźmi, czy sam, jestem bombą energii i inspiracji. Już nawet nie chodzi o samo imię i nazwisko, Grzegorz Dzik, tylko o sam fakt, że jak zaznaczyłem w jednym ze swoich filmów, „dzik to nie osoba, to stan umysłu”. Czasem jestem nieokrzesany, uwielbiam dziką naturę i tam czuję się genialnie. Nie ma dla mnie granic, nie ma dla mnie tematów tabu. Tego wszystkiego nie można opisać, ani określić jednym zdaniem, dlatego po prostu jest to jedno słowo - „dzik”. Ostatnio wszyscy są dzikami, czy chcą zostać dzikiem na siłowni… Pokaż mi, jakim dzikiem jesteś naprawdę! Dzik ma być spokojny i dzik powinien mieć nieujarzmioną wściekłość. Dzik to zobowiązanie. Do tego dochodzi dzika natura i zespolenie oraz moja potrzeba obcowania z nią, mój temperament, moja świadomość, serce, moja energia - to jest po prostu szał i bardzo złożony temat.
Gdzie tak naprawdę był Dzik przez ten czas?
Przez cały rok byłem w Skandynawii. O siłach własnych mięśni przebyłem ponad 5000 km. Całkiem długi spacer… To już nie było tak, że patrzyłem na to jak na projekt wyprawy. To przerodziło się w styl życia. Zazwyczaj myślisz o punkcie A i B. Przez prawie rok byłem sam. Nie mogłem cały czas myśleć o celu! On kiedyś przyjdzie, ale to droga jest tematem, to się dzieje tutaj, teraz zachodzą zmiany, tu się dzieją rzeczy! Każdy dzień jest nową przygodą, nowym wyzwaniem. Budzisz się i bierzesz kolejny dzień. Nie ma czegoś takiego, jak to było nie raz, że stopy bolały mnie tak, że nie bylem w stanie nimi ruszyć po przebudzeniu. Były zbite z bólu, twarde jak kamienie, zesztywniałe, a ja jarałem się tym, co mi przyniesie nowy dzień.
Co to za przejście? Skąd, dokąd?
Od Lindesnes, najdalej wysuniętego na południe krańca Norwegii, przez całą Norwegię, na najdalej wysunięty na północ kraniec kontynentalnej Europy – Nordkinn. Do mojego celu na północ było ponad 3200 km, ale po dotarciu do niego zawróciłem i nowym stały się Helsinki.
Skąd brałeś jedzenie? Czy korzystałeś z czyjejś pomocy?
Schodziłem do miasta, do cywilizacji i zwyczajnie uzupełniałem zapasy. Czasem coś złowiłem, czasem upolowałem. Na dobrą sprawę te momenty, kiedy schodziłem do cywilizacji, wcale nie były takimi upragnionymi. Oczywiście musiałem ładować baterie, robić zakupy, ale tak naprawdę bywałem wtedy nerwowy – maile, telefony, sms-y z pytaniem gdzie jestem i dlaczego się nie odzywam spadały jak lawina. Odpowiadałem: wybacz, ale jestem na wyprawie.
Jak sobie radziłeś logistycznie?
To był ponad rok na zewnątrz. Zmieniały się pory roku i sprzęt też się zmieniał. Logistycznie to było o tyle ciężkie wyzwanie, że czasem byłem zależny od ludzi z zewnątrz, którzy na przykład musieli wysłać mi w jakieś miejsce paczkę. To był ciężki temat, nie wszystko docierało na czas. Niemożliwym było mieć wszystko ze sobą przez całą wyprawę. Wolałem improwizować niż zmarnować kolejne tygodnie na rozesłanie rzeczy zanim wyruszyłem. Wyprawa przeciągnęła się w czasie, więc miałbym na pewno problemy i mnóstwo dodatkowego stresu. Czasem sprzęt zawiódł i niektóre rzeczy można naprawić samemu, ale są takie, których nie da się naprawić, jak pęknięte wiązania. Wtedy trzeba się cofnąć, dotrzeć do drogi przez glęboki śnieg, zostawić sprzęt, pojechać gdzieś stopem do cywilizacji, wrócić i kontynuować. Ostatnim razem było to 160 kilometrów w jedna stronę. Na szczęście Skandynawia jest dla mnie domem, bo już trochę się obracam w tamtych rejonach. Mam mnóstwo znajomych, których mogę poprosić, żeby mi coś przysłali. Kiedy ma się to zorganizowane na miejscu, to głowa jest spokojniejsza.
Cała ta wyprawa była przemyślana, dobrze przygotowana…
Musiałem ją przemyśleć, ale nie zaplanować. Musiałem wiedzieć, po co idę, ale nie zaplanowałem całej trasy a jedynie pierwsze 500 km. Reszta to była improwizacja.
Miałeś narty…
... ponton, plecak, kanadyjkę. Trochę tego było. Elastyczność, to była bardzo fajna cecha mojej wyprawy – możliwość zmiany sprzętu i dostosowywania się do warunków oraz terenu.
Jaki był najdłuższy czas bez kontaktu z cywilizacją?
Chyba trzy tygodnie. To nie jest długo. Myślę, że gdyby się wydłużył, spokojnie bym sobie z tym poradził, dlatego, że najfajniejsze rzeczy działy się w moim umyśle. To jest genialny kumpel.
Czasami ludzie mówią, że chodzą na takie wyprawy, żeby być tu i teraz, w tym miejscu, w tym czasie, zajmować się problemami, które napotykają, a nie błądzić myślami gdzieś indziej. Czytając twoje wpisy można było mieć wrażenie, że czasami trochę odjeżdżasz i jesteś gdzieś indziej, a nie tam, na wyprawie.
Ja uciekam od schematu relacjonowania wyprawy. Mój blog nie jest blogiem podróżniczym, jest tam wszystko. Trochę mojego inspirującego pisania, trochę dzikości – przekrój różnych tematów. Sam nie jestem prostym człowiekiem – jestem bardzo złożony. Tak na dobrą sprawę tamto „tu i teraz” miałem dla siebie, wtedy, ale dzieliłem się innymi rzeczami. Elastyczność tematyki na moim blogu zatrzymała wiele nowych czytelników zupełnie też niezwiązanych z podróżami czy wyprawami, robiącymi bardzo różne rzeczy. Samo relacjonowanie wyprawy – przeszedłem tyle, zjadłem tyle – to forma, której osobiście nienawidzę. Ona jest tylko i wyłącznie merytoryczna. Ja pisałem przede wszystkim o swoich przemyśleniach, emocjach, odskoczniach, planach, więc tak na dobrą sprawę ludzie często nie mieli pojęcia gdzie jestem. Tego nie relacjonowałem. Rok wyprawy wykorzystałem na tworzenie kontentu, który by zajmował ludzi a tym samym oczyszczał mnie samego. Robiłem to z serca. Pisałem pod wpływem inspiracji. Czasem budziłem się po 3:00 nad ranem, nie mogłem już spać i zaczynałem pisać. Po dwóch i pół godziny, o 6:00 wrzucałem posta, żeby ludzie mieli go na dzień dobry. Często myślałem, o tym, by odbiorcy mieli coś do poczytania jak wstaną.
A propos ciekawego kontentu, to skąd wzięła się naga dziewczyna pośrodku lasu?
Nie wiem, czy znasz legendy skandynawskie, ale takie rzeczy się zdarzają (śmiech). To są prawdziwe historie, które czekają tylko na to, aż ludzie zgubią się w lesie.
A na serio?
To jest mój projekt, który może kiedyś ujrzy światło dzienne.
Skąd wziąłeś środki na roczną wyprawę?
Większość sprzętu miałem od sponsorów. To było kilka miesięcy przygotowań – żeby zdobyć sprzęt. Miałem go wcześniej, ale uznałem, że jest to dobry sposób żeby nawiązać kontakt z różnymi firmami. Wiedziałem, że będę chciał związać z tym przyszłość. A jeśli chodzi o finanse, tak na dobrą sprawę, sprzedałem swój dobytek – zaczynając od samochodu, kajaka, roweru i rzeczy, których nie potrzebowałbym przez czas trwania wyprawy ani długo po niej.
Ludzie przechodzą Polskę, przepływają kajakiem, a ty wybrałeś Skandynawię, bo jesteś z nią związany, tak?
Tak, jestem z nią związany, ale wybrałem ją także ze względu na dzikość, niezmierzone i bezludne przestrzenie. Jestem zafascynowany przestrzenią. Tam się czuję świetnie. W Polsce jest tak, że przechodzisz lasem koło jakiejś wioseczki i z dwóch kilometrów słychać ujadające psy. Jeżeli chcę czuć, że jestem sam, to wybieram Skandynawię. Tam są największe pustkowia w Europie. Tam możesz poczuć się naprawdę zgubionym. To też jest taki challenge - wyzwanie, żeby sprawdzić, czy faktycznie lubisz dzikość i chcesz być z dala od cywilizacji, czy może jest inaczej. To jest przede wszystkim czysta natura, czyste powietrze, czysta woda. Poza tym nie lubię gorących klimatów.
Jak zniosło to twoje zdrowie?
Na początku bolały mnie kolana – przez pierwszy 1000 kilometrów, zwłaszcza przy zejściach. Ale to przez brak witamin. Nie nosiłem ich ze sobą, bo owoce i warzywa są ciężkie. Substytut jest trudno znaleźć. Tabletki nie wystarczały. Dopiero jak przychodzi sezon – lipiec sierpień – są maliny i różne jagody. Jak się do nich dorwałem, to głód witaminowy był tak wielki, że się w nich tarzałem. Innym razem, gdy przechodziłem akurat obok schroniska, wpadłem w niezabezpieczoną studzienkę. Zharatałem sobie nogę do kości. Wyszło śmiesznie, bo akurat miała tam szkolenie grupa pielęgniarek, które się mną zajęły. Z ogromnym bólem szedłem dalej. Następnego dnia miałem do zrobienia 25 km skacząc z kamienia na kamień. To było bardzo nieprzyjemne, ale to jedno z najmniej bolesnych wspomnień. Poza tym pojawiały się hipotermie, niehipotermie - uczucie, kiedy siadasz na chwilę i nie możesz się podnieść, bo jesteś tak mokry i zmarznięty. Żeby się podnieść, musiałem się przewrócić na bok by zmusić ciało do ruchu. Wyobraź sobie trzy tygodnie deszczu, a ja mokry przechodziłem przez wyższe tereny, gdzie cały zamarzałem. Umysł umysłem, bo trzy tygodnie deszczu może się uprzykrzyć każdemu, ale mi spleśniały rzeczy – ubrania, śpiwór, plecak. Miałem też zatrucie pokarmowe przez wodę. Pierwszy raz jej nie przefiltrowałem. Przepływałem przez bardzo długie jezioro w niełatwych warunkach. Byłem spragniony. Zaryzykowałem i napiłem się. Fale były niesamowite. Silny wiatr zepchnął mnie na brzeg, a ja po prostu wypadłem z pontonu i zwymiotowałem. Miałem też tygodniowe zatrucie pokarmowe, którego dostałem przy -28 st. Celsjusza – piękne wspomnienia, to były moje urodziny. Miałem tez połamany kciuk i nawet o tym nie wiedziałem. Po prostu bolał mnie przez trzy miesiące, nie mogłem go używać. Ale nie było takiej opcji żebym zszedł. Po prostu szedłem dalej.
Czy miałeś jakieś przerwy?
Jeden z urazów spowodował przerwę. Po przejściu parku narodowego Sarek w północnej Szwecji spotkałem niedźwiedzia. Wymieniliśmy się spojrzeniami z 20 metrów, po czym odwróciłem się na pięcie i poszedłem przed siebie stwierdzając, że nie ma sensu za długo łapać takiego kontaktu. Przez kolejne 5 kilometrów czułem jego spojrzenie na sobie. Następnego dnia, brodząc w głębokim śniegu wpadłem pomiędzy dwa głazy. Stopa się zablokowała, a ja pod ciężarem plecaka poleciałem do przodu i rozciągnęło mi to mięsień krawiecki. To było jakieś 20 km od drogi. Zanim się doczołgałem – przy -32 st. Celsjusza – trochę minęło. Kilka kilometrów od miejscowości upadłem po raz pierwszy, bo straciłem całkowicie władanie w tej nodze. Podniosłem się i ciągnąłem nogę za sobą, ale upadłem drugi raz. Po trzecim nie byłem w stanie się podnieść, przyjechała po mnie karetka. Zabrali mnie do szpitala, a potem przetransportowali do Narwiku. Tak przerwałem wyprawę na dwa miesiące. Wróciłem i zacząłem w tym samym miejscu.
Pod koniec zacząłeś się spieszyć, chciałeś skończyć projekt. Biegłeś i przechodziłeś ponad 40 km dziennie. Czy chciałeś po prostu mieć to za sobą?
Nie do końca. Nie mogłem się doczekać jesieni, gdy będę płynął rzekami w Finlandii i to wszystko filmował, ale zostałem okradziony i nie miałem sprzętu, żeby kontynuować. To był bunt. Bardzo wiele rzeczy działało na moją niekorzyść. Pod koniec było tego tyle, że aż było to nienormalne. Uznałem, że jeżeli te rzeczy mają mnie zatrzymać, to teraz będzie wojna. Ostatnie 900 km przebiegłem. Kupiłem buty do biegania, inną odzież i zacząłem biec. Nie zmieniałem jej przez dwadzieścia ileś dni. W którymś momencie strzeliło mi w kolanie – poszły przyczepy mięśniowe i łąkotka przyśrodkowa. Bolało tak, że nie da się tego opisać, a ja nadal robiłem maraton dziennie - na ślepo. Wiedziałem, że to już jest koniec, i że ja tę wojnę wygram. Bo to była moja wyprawa, moja walka. Wiedziałem, że tak, czy inaczej dotrę do końca.
Po powrocie miałeś już spotkanie z osobami ciekawymi twoich przygód – pokaz w Warszawie. Jak odbiór?
Z tego, co ludzie mówili, to było podobno jedno z fajniejszych spotkań w Południku Zero. Dostałem mnóstwo pięknych wiadomości, że spotkanie było niesamowite. Nagle okazało się, że ludzie nie mogą przestać myśleć o tym spotkaniu przez tydzień, czy dwa, bo poprzestawiało im coś w głowach. Była też prezentacja zdjęć, opowiadanie o tych słabych momentach, o tym, co mnie motywowało, jak zachowałem tę „nietrzeźwą” trzeźwość umysłu, więc byłem bardzo dumny z tego spotkania. Dla mnie to było pierwsze takie spotkanie w życiu – przed tłumem ludzi z mikrofonem. Ludzie, którzy przyszli mnie posłuchać wyszli zainspirowani. Wspaniale uczucie.
Relacjonując wyprawę, bardzo często odwoływałeś się do muzyki, która ci towarzyszyła. Czy jest jeden utwór, który mógłby być jej ścieżką dźwiękową, motywem przewodnim?
Ta muzyka była ze mną. Mam w sobie zapal radiowca. Przez muzykę zapamiętywałem obrazy. Ona odzwierciedlała moje uczucia, emocje i wrażliwość. Było jednak więcej momentów, które wolałem przeżywać bez muzyki. Nie zagłuszałem się nią. Szukałem inspiracji w sobie, a nie w muzyce. To prawie niemożliwe, żeby wybrać jeden utwór. To rok samotności, a ja miałem wzloty i upadki. W tym momencie mogę wymienić Shaggy „Choose me”, bo to jest kawałek, który gdzieś tam został, kiedy wyobrażałem sobie, że oświadczam się jakiejś dziewczynie – wybierz mnie, wybierz mnie! Taki lovesong, a do tego Shaggy, który dodaje energii. Albo moment, kiedy dotarłem na najdalej wysunięty na północ kraniec Europy kontynentalnej, gdzie wszystkie emocje wróciły – cała ta walka, przejście przez Norwegię, wszystko, co próbowało mnie zatrzymać, ostatecznie we mnie pękło, padłem na kolana i ryczałem jak gówniarz – kojarzył mi się z kawałkiem, który jak kilka osób powiedziało, jest taki, jakbym tekst do niego napisał sam dla siebie. To trudny temat, nie da się wybrać jednego.
To na koniec opowiedz jeszcze, jak wygląda północny kraniec kontynentalnej Europy?
Pięknie. Jest to miejsce, o którym ludzie nie wiedzą, nie mają pojęcia, a jest tam mnóstwo pięknej, dzikiej natury – orły, wieloryby, orki, foki. To nie jest Nordkapp, że przyjeżdżasz sobie samochodem, postoisz na klifie i popatrzysz, zrobisz sobie zdjęcie i stwierdzisz: fajnie, jestem na krańcu Europy. To jest miejsce, do którego w jedną stronę trzeba iść dzień drogi, do tego przez bardzo trudny, skalisty teren. Musisz się trochę przygotować, bo nie obrócisz w obie strony w ciągu jednego dnia. To jest mały, dziki raj, skoncentrowany w jednym, pięknym miejscu. Jeszcze go wam pokażę.
Dzięki! Trzymamy za słowo.