Green pozdrawia z Łodzi
© mat. prasowe
Muzyka

Tak rapuje się w Łodzi

„Łódzki styl, z łódzkich stron” – jak rapował prawie dwie dekady temu O.S.T.R.. Od tamtej pory w mieście włókniarzy pojawiło się wielu nowych raperów. Oto ci, o których być może jeszcze nie słyszałeś.
Autor: Marcin Misztalski
Przeczytasz w 16 minPublished on
Nim jednak przedstawimy artystów z łódzkich dzielnic, spróbujmy zdefiniować tytułowy łódzki charakter. Tutaj z pomocą przychodzi Hermes, jeden z bohaterów dzisiejszego tekstu: „To bardzo specyficzny rodzaj charyzmy lub samozaparcia, który nie pozwoli ci zgnić na ławce czy murku. Który będzie cię pchał do przodu i który przezwycięży powszechną, łódzką autodestrukcję, która pogrążyła już wielu” – mówi. „Mogę brzmieć patetycznie, ale tutaj naprawdę bardzo łatwo się stoczyć. Mieszkańcom innych miast może się wydawać, że jak Łódź to zwykła bieda i pato, ale fatum tego miasta potrafi weżreć się w krew i pogrzebać wszystkie ambicje. Tylko nielicznym jednostkom udaje się pokonać to parcie na dno”.

Czarna krew

Kaff Kaff-L to facet, który ma na koncie jedną z najprzyjemniejszych w odbiorze epek w historii rodzimego hip-hopu. Jego „Czarną krew” – którą swoją obecnością wzbogacili m.in. raper Jot, Afronty czy Kixnare – spokojnie można zestawiać z „Najebawszy” Smarki Smarka czy „Nocą” Gresa i Snatcha. Obyśmy kiedyś mogli posłuchać i tej produkcji z płyt winylowych. Na razie co najwyżej można ją nabyć w serwisach aukcyjnych za około 200 zł.
„Miałem chyba z 21 lat, kiedy zacząłem myśleć o tej płycie” – wspomina prace nad płytą Kaff. „W 2009 roku byłem potężnie zajarany truskulem i to słychać. Scena podziemna robiła na mnie ogromne wrażenie – do tego stopnia, że praktycznie nie sięgałem po płyty z mainstreamu. 2009 to też był czas, kiedy bariera między głównym nurtem a nielegalem zaczęła się powoli zacierać. Pamiętam domowe studio u Aro na łódzkim Widzewie. Tam zrealizowane zostały wszystkie wokale. Mix i master nie były profesjonalne, przez co płyta brzmi tak, jak brzmi, ale uważam, że dzięki temu ma swoją podziemną duszę. Nie było mnie wtedy stać na wyprodukowanie fizycznych nośników. Na szczęście jak anioł z nieba spadł mi jakiś gość, który oznajmił, że wyprodukuje 200 sztuk, ale pod warunkiem, że to on będzie nimi handlował. Zgodziłem się, a w rewanżu otrzymałem kilkanaście wersji dla mnie i moich znajomych. Pewnie teraz bym się na taką akcję nie zgodził, ale wtedy miałem gdzieś, czy typ na tych płytach zarobi. Chciałem mieć tylko swój pierwszy krążek na CD-kach. Nie myślałem o nim zarobkowo. Pasja i zajawka - tylko to się liczyło. Dziś mogę przyznać, że moim największym życiowym błędem jest to, że po dobrym odbiorze »Czarnej krwi«... przestałem rapować. Mało tego – przestałem słuchać tej muzyki i się z nią utożsamiać. Z perspektywy czasu bardzo żałuję, że odpuściłem. Zastanawiam się czasami, co ja sobie wtedy myślałem. W tej branży, jeśli znikasz ze sceny na kilka lat, to wracając, zaczynasz od nowa. No, chyba że jesteś Pezetem” - mówi dalej raper mieszkający obecnie na przedmieściach Łodzi.
Kaff potrzebował kilku ładnych lat, by ponownie zamknąć się w studiu, a kiedy to zrobił, z pomocą przyszedł Zeus i jego label Pierwszy Milion. Wcześniej jednak borykał się z problemami. „Coś mnie blokowało i nie czułem tego tak, jak wcześniej” – wyznaje. Jednak, gdy się już po latach odblokował, to napisał krążek „Chcemy wszystko”, za który otrzymał propsy głównie od tych, którzy kojarzyli jego wcześniejszy projekt. Twórca tym razem nie ma zamiaru robić sobie tak długiej przerwy wydawniczej. Zapowiada, że w przyszłym roku ukaże się „Black Moses”, nad którym pracuje w studiu u cenionego Marka Dulewicza. Materiał promowany jest pięcioma kawałkami, m.in. utworem z Zeusem. „W tej chwili mam większą zajawkę i frajdę z tworzenia niż dekadę temu. Potrafię idealnie wpasować się w każdy podkład. Mam mnóstwo pomysłów i nie boję się eksperymentować z brzmieniem. Mam już 33 lata, ale nie uważam, że to za późno na nowy start. Jest luka na scenie, którą wypełnię” – z uśmiechem kwituje Kaff.

Czarna kawa

Uśmiechu na twarzy nie brakuje również u (młodszego o 10 lat od Kaffa) Hermesa – autora, jeszcze świeżego, mini-album „Czarna kawa”, absolwenta łódzkiej szkoły muzycznej im. Aleksandra Tansmana. Kiedy pytam Hermesa o rapowe początki, odpowiada dość gorzko: „Wtedy byłem święcie przekonany, że tworzę jakieś przełomowe cuda. Nie słyszałem żadnego słowa krytyki – utwory, których brzmienie i teksty dzisiaj wywołałyby u mnie mdłości, były przez moich kolegów mylone z numerami moich idoli. Nie patrzę na tamte czasy z sentymentem. Wydaję mi się, że gdybym wiedział, ile czasu i pracy zajmie mi osiągnięcie jakiegoś obiektywnie przystępnego poziomu, chyba nie chciałoby mi się zaczynać od nowa”.
Po chwili dodaje: „Na początku nie nagrywałem zbyt wiele i dziękuję za to Bogu z całego serca, bo moje wypociny w wersji audio z tamtego okresu można dzisiaj policzyć na palcach jednej ręki. Na początku pisałem, ale nie dopatruj się w tym pokory i świadomości masy pracy, którą muszę włożyć, zanim coś wypuszczę, co to, to nie. Rapuję o tym trochę w »Concorde«. Napisałem album, na którym było kilkanaście piosenek. Większość z nich to jakieś bzdury o prawdziwości, lojalności, super ziomalach, z którymi mamy super sztamę i ogólnie tru. W wykonaniu 13-14-latka. Jakiś pieprzony Green Grenade, tylko na pełnej wczucie. Swoją drogą oczywiście z żadnym z ówczesnych ziomali nie mam żadnego kontaktu, ale mniejsza z tym”.
Co było dalej? „Wszystkie teksty miałem zapisane na telefonie, który oddałem pewnego razu do serwisu, w którym zrobili mi format i wszystko przepadło” – kontynuuje. „Cudownym zrządzeniem losu postanowiłem napisać nową płytę – zamiast odtwarzać starą z pamięci i tak powstała mój drugi krążek, który spotkał podobny los na podobnym etapie produkcji. Potem napisałem trzecią i ją już udało się nagrać. Nazywała się »Jeśli dobrze rozumiem«, co miało chyba podkreślać moje błądzenie po omacku”.
Wydarzeniem z muzycznego życia Hermesa, o którym warto jeszcze wspomnieć, jest udział w akcji SBM Starter. „Wydałem pod ich sztandarem trzy single, które wyświetliły się naprawdę ładnie. Ale nie zabrałem tych cyferek na swój kanał i wielu moich dzisiejszych słuchaczy do premiery płyty nie miało pojęcia o istnieniu tych numerów, plus te trzy małe fale nie zaniosły mnie właściwie nigdzie wyżej. Nie żywię do chłopaków z SBM żadnej urazy. Jestem wdzięczny za wyróżnienie, ale umówmy się – wiedzieli, co robią i nie wzięli mnie do Startera z myślą o bezzwrotnej pomocy z dobroci serca. To, czego dowiedziałem się o tej branży, to to, że nie ma nic za darmo. Nie żałuję, że byłem w Starterze, tak jak nie żałuję, że go opuściłem. Moje odejście określiłbym jako dosyć enigmatyczne. Z SB nie wiązała mnie żadna umowa, zwyczajny układ w stylu: wyślij numer, jak nam się spodoba, to wrzucimy go na nasz kanał, a jak wydarzy się coś więcej, to będzie rozmawiać. Współpraca ta nie dawała mi więc żadnych możliwości grania koncertów, na czym bardzo mi zależało, zacząłem więc rozglądać się za tego typu możliwościami, co zakończyło się rozpoczęciem współpracy z jedną z łódzkich agencji koncertowych”. A co młody raper szykuje na 2021 rok? „Dwa albumy i masę featów” – odpowiada z pewnością w głosie.

Klasyki polskiego undergroundu

Pewność siebie to cecha, z którą można kojarzyć również Greena. Gościa, który pojawił się na ostatnim albumie Eldo, przejechał tysiące kilometrów na trasach z Ostrym i miał przyjemność rapowania na podkładzie samego Marco Polo. Z koncertów to Green ma tyle anegdotek, że spokojnie mógłby spisać z nich książkę. Nam postanowił sprzedać taką… „Jedna z mocniejszych akcji, jaka spotkała mnie na trasie to sytuacja z Bustą Rhymesem, przed którym graliśmy kilka lat temu w Krakowie. W środku nocy wyszliśmy z Kochanem przed hotel, a tam Busta pali sobie szluga w złotym łańcuchu grubości mojego nadgarstka. Wróciliśmy szybkim krokiem do pokoju po telefon, by zrobić sobie z nim pamiątkową fotkę. Podbijamy do niego, a on nam mówi, że nic z tego nie będzie, że jest już za późno. Przyznaję, że zrobiło nam się głupio, więc usiedzieliśmy skonsternowani w lobby. Po chwili do hotelu wchodzi Busta i zaczyna dzwonić po swoją ochronę! Mówi im, że na dole kręci się dwóch podejrzanych typów i że chyba są z Rosji. Podbijają do nas i mocno zbulwersowany Busta zaczyna nawijać tym swoim zachrypniętym głosem. Twierdzi, że go śledzimy i chcemy okraść! Uwierz, że mieliśmy wtedy z Kochanem szybsze flow niż on kiedykolwiek w swojej karierze! Doszliśmy jakoś do porozumienia, ale rano, gdy zobaczył mnie na śniadaniu, to nadal coś bluzgał. Strasznie go ta sytuacja wytrąciła z równowagi. Pewnie nieprędko wróci do Polski (śmiech)”.
Nim Ostry w pełni zaufał Greenowi i zaprosił do wspólnego koncertowania, zaproponował mu wyprodukowanie kilku utworów na debiutancki krążek. „»Kryptonim Monolog« zacząłem pisać, będąc jeszcze w liceum. Bity od Quiza miałem od dawna, bo znamy się praktycznie od samego początku naszej przygody z muzyką. Album początkowo miał ukazać się w trochę innej muzycznej formie, ale z informacją, że ma dla mnie muzykę, zadzwonił O.S.T.R.. Pojechałem do niego, wziąłem bity i niecały rok później w ręku miałem już album. Promocji płyty towarzyszyła masa różnych akcji na ulicach i murach. Były to nasze autorskie pomysły. Niektóre z nich nigdy wcześniej i nigdy później nie zostały wykorzystane przez innych! Dawało nam to poczucie nietuzinkowości tej produkcji. To były piękne i beztroskie czasy. Naprawdę wierzyłem wtedy w to, że podbijemy świat! Byłem niesiony entuzjazmem odbiorców i starszych raperów. Podobno miałem spory potencjał artystyczny i wizerunkowy. Poważne osoby z branży inwestowały we mnie swój czas i pieniądze. Nie zawiedli się, bo spełniłem ich oczekiwania. Napawa mnie duma, kiedy słuchacze stawiają mój debiut obok największych klasyków polskiego undergroundu”.
Z perspektywy czasu Green twierdzi, że jego największym sukcesem jest fakt, że nie stał się niewolnikiem branży i potrafi realizować się także na innych polach zawodowych, zachowując w tym wszystkim duszę artysty. „Patrzę teraz na moich przyjaciół i widzę, że są zagubieni. Muzyka, studio i koncerty to często jedyne rzeczy, które zajmowały ich życie. Teraz możliwość samorealizacji mają ograniczone i nie potrafią się odnaleźć” – mówi. Po chwili dodaje, że ma na koncie sporo innych małych sukcesów, ale wierzy, że te spektakularne są dopiero przed nim. Może takim będzie jego kolejny krążek, który jest już na ukończeniu? „Kawałki na nowy projekt z Salvarem już się miksują. Znajdą się na nim świeże numery, ale i takie, które poleżały kilka lat w mojej szufladzie. Sądzę, że będzie ciekawie, bo mamy klasyczne nagrania, których obecnie brakuje na naszej scenie. Od premiery mojego ostatniego solowego albumu minęło już kilka ładnych lat. Czas przypomnieć o sobie słuchaczom i odbudować markę”. Trzymamy kciuki i czekamy!

Nowa fala hip-hopu

Poczekać i to długo możemy z kolei na album producencki, DJ-a i producenta w jednej osobie, Filipa Dulewicza. Chłopaka znanego na scenie hiphopowej pod aliasem DJ Flip, którego redakcja Popkillera zaprosiła do Młodych Wilków, gdy ten miał zaledwie 14 lat. „Wiem, jak wygląda ściąganie zwrotek od raperów i jest to fatalna sprawa, szczególnie terminowo, dlatego wolę stworzyć projekt z tylko jedną osobą” – rzuca już na początku. Dulewicz w ostatnich latach bardzo rozwinął swój warsztat, a świadczy o tym chociażby lista gości, u boku których pojawiał się w jednym kawałku. Wymieńmy kilku: Quebonafide, Sokół, Kali, Pezet, Białas. Mało? To dorzućmy jeszcze Słonia, Bonsona, Guziora i Zipere.
Co dziś najbardziej pochłania i rozwija mieszkańca Teofilowa? „Najwięcej czasu obecnie zajmuje mi praca nad miksem i masterem. Robienie skreczy i cutów to – jakkolwiek, by to nie zabrzmiało – rutynowe działania, taki autopilot. Siadam, robię, odsyłam do artysty i sprawa jest zamknięta. Ciężko mi za to teraz znaleźć więcej czasu na produkowanie muzyki. Prawda jest niestety taka, że po dniu miksowania kawałków i nagrywaniu cutów, na produkcję już po prostu brakuje mi czasu, energii i pomysłu. Nie zmienia to oczywiście faktu, że coś tam sobie dłubię i nadal rozsyłam muzykę do ludzi. W najgorszym wypadku chowam ją do szuflady. Bardzo chciałbym w najbliższym czasie nieco zmienić te proporcje, bo tworzenie utworu muzycznego od A do Z daje mi najwięcej satysfakcji i czuję, że mnie rozwija. W przyszłości będę dążył do tego, by stać się jednoosobową armią. Oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku, bo podobno odnajdywanie się w każdej muzycznej dziedzinie, to ogromne wyzwanie zarezerwowane dla nielicznych”.
Nieliczni mają też od początku możliwość pracy pod okiem osób, które na hip-hopie zjadły zęby. „W moim rodzinnym domu hip-hop był zawsze, odkąd tylko pamiętam” – mówi nam DJ Filip. „Pierwszymi raperami, których zacząłem słuchać, byli ci, którzy współpracowali z moim tatą [producentem Markiem Dulewiczem – przyp. red.], czyli O.S.T.R., Spinache i Red. Później odkryłem White House i Paktofonikę. Z kolei moim pierwszym gramofonowym mentorem był DJ Haem. Pamiętam, że dał mi kiedyś pendrive z jego kolekcją battle breaków do robienie skreczy i cutów. To była furtka, która dała mi możliwość wejścia w świat tworzenia własnej bazy dźwięków oraz acapelli. Bardzo mi to pomogło na samym starcie” – opowiada Filip.
Łódzki artysta przyznaje, że wpływ na jego muzyczną edukację miał także duet Dwa Sławy. „To dzięki nim zbliżyłem się do nowej szkoły robienia rapu. Chłopaki byli fanami Lil Wayne'a, który – powiedzmy sobie wprost – jest dla mojego pokolenia jednym z ojców nowej fali hip-hopu. Wtedy spędzaliśmy ze Sławami sporo czasu, a ja byłem jeszcze szczylem, którego gust się dopiero kształtował. Kiedy przekonałem się do tego, co proponuje Carter to już poszło. Odnalazłem się w dźwiękach z płyt Kendricka Lamara, Drake'a i A$AP Rocky'ego. Od tego momentu strasznie jarały mnie dźwięki z automatów perkusyjnych 808 i bębny w tempie 70-80 BPM” – kończy DJ Flip.

Uniesiona garda i pełna gotowość do walki

Na Teofilowie mieszka też – obdarzony charakterystycznym głosem, umiejącym odnaleźć się na każdym podkładzie – jeden z muzycznych uczniów Ostrego, czyli Hryta. Hiphopowy świat dowiedział się o nim w 2006 roku, kiedy ten zostawił po sobie ślad na „7” O.S.T.R.-a. Raper bardzo często podkreśla, że Ostremu zawdzięcza wiele.
„Współpracę z Adamem rozpocząłem od dość specyficznego spotkania” – wspomina. „Przecinałem się z nim wiele razy na moim osiedlu, ale jakoś nigdy nie było okazji, by poprosić go o pomoc w tworzeniu muzyki. Pewnego dnia minęliśmy się na klatce schodowej i pomyślałem sobie, że zrobię to teraz albo nigdy. Wybiegłem więc z klatki i pobiegłem za nim. Złapałem go kilkanaście metrów dalej w ciemnym lasku. Dobiegłem do niego zdyszany, a Ostry ma... uniesioną gardę i pełną gotowość do walki. Zdążyłem tylko powiedzieć: pomóż nam... Mocno się roześmiał, gdy powiedziałem mu, że chciałbym ze znajomymi, aby nauczył nas rapu i zrobił kilka bitów. Był przekonany, że biegnę za nim, bo chce go okraść. (śmiech) Takie to były wtedy czasy. Niebezpiecznie było na osiedlach, a nie w internecie. Już wówczas robiło się o nim głośno, bo był przed wydaniem kolejnej płyty w Asfalcie, ale powiedział, że mimo natłoku obowiązków nie odmówi pomocy chłopakom ze swojego osiedla. Jeszcze tego samego dnia byliśmy u niego w domowym studiu, gdzie przed premierą zaprezentował nam płytę »Tabasko« i zaczął robić dla nas podkład. Pamiętam, że powiedział nam wtedy, że nauczy nas muzyki i tego, że hip-hop nie musi być zamknięty w ramy. Kilka dni później zabrał nas na swój koncert. Wtedy tak naprawdę dotarło do mnie, ile osób spoza Łodzi słucha jego muzyki i na jakim poziomie jest jego kariera. Mimo to nigdy nie dawał odczuć, że czuje się lepszy od innych, nie tworzył wymuszonego dystansu”.
Po premierze „7” Hryta odbył, jak sam to nazywa, hiphopowe studia, bo Ostry z chęcią zabierał go na swoje trasy koncertowe. Dzięki temu mógł poznawać ludzi polskiego hip-hopu, szlifować swoje umiejętności i nabierać scenicznego obycia grając m.in. na Open’erze. Spędzał też dużo czasu w studiu, ale finalnie wszystkie te doświadczenie nie przełożyły się na jego solowe wydawnictwo. Dał światu tylko kilka demówek, wspólną epkę z Greenem i Klifordem z NTK oraz pokazał się w ukrytym kawałku na płycie Ostrego „OCB”.
„Pierwsze poważne podejście do zamknięcia solówki miałem w 2013 roku, drugie w 2015, a moja debiutancka epka finalnie ukazała się dopiero w... 2019. (śmiech) Z perspektywy czasu uważam, że to po części oczywiście moja wina, bo mogłem być bardziej konsekwentny i iść za ciosem już w 2006 roku, ale z drugiej strony: przyznaję, że brakowało mi menedżera – osoby, która pomogłaby mi ogarnąć te wszystkie sprawy organizacyjne, a ja mógłbym skupić się tylko na pisaniu tekstów i nagrywaniu kolejnych kawałków. Niestety nie spotkałem przez długie lata na swojej drodze takiego człowieka. W Łodzi nie było tylu wytwórni co np. w Warszawie czy chociażby na Śląsku. Przełom nastąpił dopiero w momencie, gdy skumałem się z Michałem z More & More Records. On pomógł mi sfinalizować i wydać mój debiut” – przyznaje szczerze autor „EP2K13”. Płyta spotkała się z pozytywnym przyjęciem i obecnie jest nie do kupienia w pierwszym obiegu, ale wytwórnia nie wyklucza wydania jeszcze śladowego nakład. Hryta w tej chwili koncentruje się na dopinaniu materiału na następny krążek, który światło dzienne ujrzy na wiosnę. Raper zapytany o to, jaki klimat obecnie panuje na łódzkiej scenie, mówi: „No, nasza scena jest taka hmm... rodzinna. Jest kilka osób, które pewnie za chwile wypłyną na szersze wody. Dzwonimy do siebie raz na jakiś czas, składamy życzenia na święta. Częściej pytamy o zdrowie niż o plany wydawnicze”.