Zaledwie rok po niesamowitym zjeździe na nartach z K2 Andrzej Bargiel wyrusza na kolejną wyprawę, która może przejść do historii narciarstwa i himalaizmu. Pod koniec września Andrzej jako pierwszy zamierza wejść na szczyt najwyższej góry Ziemi, Mount Everestu, bez tlenu i zjechać do bazy bez odpinania nart! Jędrek opowiedział nam o szczegółach zbliżającej się wyprawy.
O Twoim zjeździe na nartach z Everestu mówiło się najczęściej w kontekście stulecia niepodległości. Ostatecznie w 2018 wróciłeś na K2 (8611 m n.p.m.). Dlaczego do wyprawy Everest Ski Challenge 2019 dochodzi właśnie teraz, zaraz po poprzedniej wyprawie? Dlaczego się spieszysz? Zmienia się klimat, warunki śniegowe? No i dlaczego nie w maju, w szczycie sezonu, przy dobrej pogodzie, tylko na jesieni?
Andrzej Bargiel: Tak, to prawda. Myślałem o tym, żeby pojechać na Everest dużo wcześniej. W 2012 roku wspinałem się i próbowałem zjechać z Lhotse (8516 m n.p.m.) - ośmiotysięcznika, który leży obok Everestu. To była moja druga wyprawa w najwyższe góry świata, w której brałem udział, organizowana przez Polski Związek Alpinizmu. Nie do końca zakończyło się to po mojej myśli i stwierdziłem, że warto wrócić. Chciałem pojechać nawet w 2017 roku, ale wszystko się przesunęło. W 2018 wróciłem do projektu, który początkowo się nie powiódł, czyli K2. Teraz chcę wrócić na Everest. Znam ten teren troszeczkę. Jesienią jadę przede wszystkim ze względu, na to, że wtedy panują tam lepsze warunki narciarskie. Wtedy nie ma tam wielu ludzi i to jest fajne. Teraz Everest kojarzymy z kolejkami, dużą ilością osób, które usiłują na ten szczyt wejść. Zjazd jest dużym zagrożeniem, bo mógłbym zrzucić na ludzi lawinę. Poza tym, w górach szukam spokoju. Myślę, że ta wyprawa pokaże to miejsce troszeczkę z innej strony, że można w nim znaleźć spokój i przestrzeń do realizacji swoich planów, pomimo tego, że eksploracja tej góry jest dosyć intensywna i naprawdę wchodzi na nią mnóstwo ludzi. Wygląda to też tak, że te ściany są bardzo duże i można tam robić naprawdę dużo rzeczy – nie musi się to wiązać tylko ze zjeżdżaniem, czy wchodzeniem tylko najłatwiejszą drogą.
Więcej o Andrzeju Bargielu:
Ale dlaczego znowu to robisz? Dlaczego znowu jedziesz na ośmiotysięcznik, by zjechać z niego na nartach?
Narciarstwo to moja największa pasja i ciągle czuję, że się rozwijam. Czuję, że mam przed sobą jeszcze kilka lat, w których chciałbym to robić i zrealizować swoje największe marzenia. Później to się przerodzi pewnie bardziej w eksplorację niższych gór i bardziej dzikich terenów. Póki moje osiągi są na wysokim poziomie, czuję, że to ma sens i warto to robić.
Twoje osiągi, wydolność, są znakomite. Po raz kolejny wybierasz się w strefę śmierci – ponad 200 metrów wyżej, niż byłeś na K2. Czy pod tym kątem to będzie dla ciebie spora różnica?
Myślę, że to będzie bardzo skomplikowane. Raz, że to jest jesień, a podczas monsunu spada tam 20 metrów śniegu. Jesienią to miejsce zupełnie inaczej wygląda. Już przygotowując drogę trzeba będzie forsować duże zbocza, na których będzie leżało bardzo dużo śniegu. W ogóle bardzo mało ludzi weszło na Everest jesienią. To bardziej skomplikowane również z tego punktu widzenia, że jest chłodniej, wieje i tych okien pogodowych jest dużo mniej - na pewno będzie to spore wyzwanie. To jest prawie 250 metrów wyżej a finalnie prawie 9000 metrów nad poziomem morza. Nigdy na takiej wysokości nie byłem, a powyżej 8000 metrów, każdy kolejny jest na pewno bardziej odczuwalny niż tutaj. Zobaczymy. Mam nadzieję, że będę się dobrze czuł i będę w stanie w ogóle poruszać się na takiej wysokości - bo to też jest wielka niewiadoma.
Zobacz zjazd Andrzeja Bargiela z K2:
2 min
Zobacz zjazd Andrzeja Bargiela z K2
To był kulminacyjny punkt wyprawy Andrzeja Bargiela na K2. Zobacz zjazd z drugiej góry świata!
Tym bardziej, że chcesz to zrobić bez tlenu. Dlaczego fakt wejście na Everest bez tlenu jest tak wyraźnie podkreślany przez alpinistów?
To prawie taka sama różnica jak z nurkowaniem z tlenem i bez tlenu (śmiech). Z tlenem rzeczywistość się zmienia. Agencje, które wyprowadzają w zasadzie normalnych ludzi przechodzących jakiś niedługi proces przygotowań, dostarczają im na Everest 5-6 butli z tlenem. Dzięki temu, w powietrzu, którym oddychają, mogą mieć więcej tlenu niż jest u nas w Tatrach. Bariera znika. Nie ma ograniczenia, jakim jest brak tchu. Jeżeli masz kondycje, możesz tam wejść. Z drugiej strony, gdy kończy ci się tlen, to umierasz. Wspinanie bez tlenu polega na tym, że musisz przygotować swoje ciało do tego, aby mogło funkcjonować na tak ekstremalnej wysokości i to jest cała sztuka. Ta rzeczywistość jest zupełnie inna. Tempo też ulega zmianie. To tak jak z dopingiem w sporcie. Oczywiście tlen jest naturalną rzeczą, ale w sportowych wejściach, wśród wspinaczy, którzy się tym zajmują zawodowo, nie używa się tlenu. Tak to właśnie działa. Już nawet Messner, lata temu, podczas swojego wejścia na Everest nie korzystał z tlenu. Myślę, że do końca trudno jest wytłumaczyć, jaka to różnica. Trzeba by to po prostu poczuć. Ja tego nigdy nie robiłem, więc nie wiem jak to działa, ale wygląda na to, że jest to dużo prostsze.
Chcesz zjechać nową trasą. Czy to jest tylko założenie, czy masz już na to plan i kilka możliwych scenariuszy w głowie?
Głównym celem jest wejście i zjazd bez użycia tlenu. Tak naprawdę to, czy uda się tam zrobić coś więcej, będziemy wiedzieli na miejscu. Muszę ocenić, jak wyglądają zbocza, jakie będą warunki śniegowe i czy będą stabilne. Mam kilka pomysłów. Na pewno nie będę się tam nudził. A jeżeli będzie można zrobić coś jeszcze, po prostu będziemy nad tym pracować.
Nie korci cię przetrawersowanie najwyższej góry świata – zjechanie po jej drugiej stronie? Na tę chwilę ciężko o pozwolenie, ale gdyby się udało, przy okazji byłbyś pierwszym Polakiem, który zrobiłby to bez tlenu.
Głównie chodzi tutaj o narciarstwo. W 2012 chciałem zjechać z Lhotse i to miało być połączone z czasówką. Nawet dwie takie próby były. Jedna zakończyła się po dziesięciu godzinach na ośmiu tysiącach metrów, kiedy były warunki ale, koniec końców przerwałem atak. Oczywiście jeżeli świetnie by się składało, byłyby warunki, to można tam robić różne rzeczy, jak na przykład trawers Lhotse z Everestem, ale głównym założeniem jest zjazd z najwyższej góry Ziemi, co samo w sobie jest dla mnie dużym wyzwaniem i po to tam właśnie jedziemy. Pamiętam trawers Janusza Adamskiego na stronę tybetańską bez pozwolenia (dop. pierwszy polski trawers Everestu – więcej tutaj) i nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem.
Czy od twojego pierwszego zjazdu z ośmiotysięcznika, z Shishapangmy w 2013 roku, coś się zmieniło w twoim podejściu do organizowania wypraw, jak również do stylu prowadzenia akcji górskiej i samego zjazdu?
W 2013 roku znałem ogólne zasady poruszania się po górach i na pewno przez lata, realizując projekty, które z roku na rok były coraz trudniejszymi wyzwaniami, rozwijałem się. Moja wiedza i doświadczenie są większe, co wpływa na to, że mogę się poruszać bezpieczniej w trudniejszym terenie. Mogę przygotowywać linie zjazdu i podchodzić do tego jak do jakiegoś procesu. Na pewno spokój w głowie jest tutaj najważniejszy i dziś wiem, że jest to klucz do bezpieczeństwa i do sukcesu. W tej formie narciarstwa, czy aktywności górskiej, nie ma ludzi, którzy ci powiedzą: idź tutaj, zrób to tak i tak, albo wtedy i wtedy. Trzeba opierać swoje decyzje na obserwacjach gdy spędzamy tam czas i to jest bardzo ważne. U mnie to działa bardzo precyzyjnie. Na pewno wpuściliśmy troszeczkę technologii i to też działa. Dzięki temu nie trzeba tyle wychodzić wysoko. Nie trzeba wchodzić w trudny teren, żeby coś sprawdzić. Można przyjrzeć się z bliska dzięki lunetom, dronom – to jest w porządku. Myślę, że też a propos ludzi, których dobieram, też doświadczenie mi bardzo pomogło. Mam świadomość, jak to działa i staram się robić tak, żeby nie ryzykować życia - nie stawać się zagrożeniem dla innych, którzy mi towarzyszą. To też jest bardzo cenne. Detale związane z zabezpieczeniem pozwalają mi spokojnie realizować cele.
Co do ludzi, czy zabierasz Janusza Gołębia? Znacie się od dawna, a przez ostatnie dwa sezony razem działaliście na K2.
Rozmawiamy z Januszem. Miał wypadek i podjęcie decyzji jest dla niego trudne, bo nie wie, czy w tej chwili może to robić. Aktualnie rozsądniej byłoby, gdyby po tak dużej kontuzji nie wyjeżdżał na tak duże wysokości. Ale to jest ciągle otwarta sprawa i kwestia tego, na ile on będzie czuł, że jest gotowy do działania. Na pewno wiele by wniósł do wyprawy, bo ma bardzo duże doświadczenie i warto mieć przy sobie takie osoby.
A co do nowinek w himalaizmie - czy tym razem poza dronami, czy innymi technicznymi udogodnieniami, twoja ekipa planuje coś jeszcze, co pomoże ci w zjeździe?
Myślę, że rozwinęliśmy te urządzenia, które ze sobą zabieramy. One dają większe możliwości i zobaczymy, na co to się przełoży, bo koniec końców to są wysokie góry. To nie jest tak, że jesteśmy pewni, że wszystkie nasze pomysły zadziałają. Na pewo mamy więcej możliwości niż w zeszłym roku i to jest fajne – daje nam to pole do rozwoju. Mamy urządzenia, które przygotowywaliśmy, poprawialiśmy i przerabialiśmy. To są głównie drony i jakieś filmowe rzeczy, które muszą być bardziej praktyczne niż dotychczas. Uczymy się tej praktyczności, żeby nie opierać filmowania na dużych kamerach, których i tak tam nikt nie może wciągnąć by w prostszy sposób produkować materiały filmowe na dużej wysokości. To jest fajne i przede wszystkim możliwe do zrobienia. Także pod kątem przygotowywania linii zjazdu to jest wielki atut. Takie materiały są dla mnie bardzo cenne.
Czy ciągle wyprawy przygotowujesz sam, czy praca koncepcyjna cały czas jest na twojej głowie i cały czas o nich myślisz? Czy na przygotowania inne niż trening fizyczny poświęcasz dużo czasu?
Myślę, że tak. To jest najcięższy proces. Niestety musi się to opierać na mnie. Ciężko, żeby ktoś to robił za mnie. Są to pomysły, które chcę zrealizować angażując mnóstwo ludzi, którzy w tym pomagają, ale moja rola polega na tym, aby dopilnować, by wszystko działało jak należy.
Jakbyś miał dostać nagrodę za wielkie osiągnięcia, jakie już masz na swoim koncie, to byłby to Złoty Czekan, czy Złota Narta?
W tym roku mogłem dostać Złotą Nartę. Jest taki festiwal na którym ją przyznają i miałem na nim odebrać takie wyróżnienie, ale niestety się nie odbył - z różnych przyczyn. Przeniesiono go na przyszły rok. Ale ja mam do tego podejście na luzie. To musi być radość i satysfakcja przede wszystkim dla mnie i one są największą nagrodą. Myślę, że mój ostatni zjazd był takim prezentem, który sam sobie sprawiłem. Nie rozpatruję tego w kategorii narty czy czekana. Lubię jak wyróżnieniami są nagradzane bardzo trudne ściany, niekoniecznie ośmiotysięczne. Rzeczywiście te, które wygrywają kategorię Złotego Czekana są bardzo trudne i techniczne, bo ten alpinizm jest bardzo ciężki. Na przestrzeni ostatnich lat ośmiotysięczniki lepiej działają na wyobraźnię. Ale to niekoniecznie musi być tak, że jak jest 8000 to jest bardzo trudno, albo najtrudniej, więc to też jest ciekawe.
Jędrek, trzymamy kciuki za powodzenie twojej wyprawy!