Styczeń: Bonson „Coś więcej”
Worek z potężnymi singlami rozwiązał w styczniu Rasmentalism, który wraz ze wsparciem Sokoła i Oskara z PRO8L3Mu, sprawił, że ponad pięciomilionowa rzesza słuchaczy uwierzyła w „Ducha”. Był jednak numer jeszcze ciemniejszy, bardziej poruszający i angażujący. Przypominający, że niezależnie od tego, co dzieje się za oknem, wódka ma być zimna, a serca gorące. Połączenie Bonson-KPSN zaczyna się pomału jawić jak to Pezeta z Noonem (na „Muzyce Poważnej”) i to Laika z Młodzikiem (na „Bybzi Bybzi”). Cała płyta „Postanawia umrzeć” Bonsona to dowód na to, że hip-hop w 2018 roku postanowił przede wszystkim żyć.
Luty: KęKę „Samson”
W lutym słuchaczowi rapu było ciepło, przynajmniej na sercu. Spektakularna okazała się ofensywa Tego Typa Mesa, który promując znakomity „Rapersampler” udostępnił na raz trzy ilustrowane klipami numery (piszącemu najbardziej do gustu przypadł lekki i bardzo lokalny „Wyględów”). Wiecznie młody JNR w końcu przygotował debiutancki album, robiąc przebojowy trap w duchu starej szkoły i nie zabrakło tam błysku o czym przekonuje najlepiej „Chill”. Palma pierwszeństwa należy się jednak KęKę. Jest w jego „Samsonie” coś swojskiego, takiego, że ma się wrażenie, że najlepiej zabrzmiałby zagrany z niepokornym, rockowym bandem z lat 80. Nie tylko o gitarę chodzi, a o umiejętność pisania hymnów o przetrwaniu pomimo okoliczności i bycia sobą niezależnie od czasów. Może dlatego udało się przeskoczyć o dwa miliony wyświetleń Żabsona z szalonym, wiralowym klipem do „DMT”. To triumf emocji nad epilepsją.
Marzec: PRO8L3M „Flary”
W trzecim miesiącu serwery do białości rozgrzewał gwiazdorski duet Taconafide – astronomiczne 62 miliony wyświetleń jasno pokazują, że raczej wszyscy w Polsce wiedzą już, co to jest „Tamagotchi”. Podczas gdy panowie liczyli złotówki (i kryptowaluty), branża liczyła Kalemu udane wersy w „KGM”, bo Krakus obudził w sobie prawdziwego mistrza ceremonii i przebojem wdarł się do singli roku. A jednak i tak szczęki z podłogi zbierano po „Flarach” PRO8L3Mu. Udało się oślepnąć od świateł nim Żulczyk ze Skoniecznym pokazali, co umieją. „Kurde, ten Kali jest za***isty, ale flary bardziej »ikoniczne«, wiesz o co chodzi. Rok bez Kaliego bym przebolał, podczas gdy »Flary« to obowiązek” – do reszty rozwiał moje wątpliwości dziennikarz muzyczny Maciek Kalka. Odpalamy flary.
Kwiecień: Borixon „Nic”
Kwiecień-plecień poprzeplatał: DJ Soina z Guralem i Białasem przy boku skreczował na autotunie, Palewave pokazali w „Sui Generis”, jak zrzucać gruz na głowy i odpowiadają za najcięższe „skrrrrt” w historii polskiego trapu. Mielzky pojechał „Nowym klasykiem” tym z nowej szkoły, którzy z jego uświęconego rapu zrobili sobie mieszankę kabaretu i rewii mody. To był potężny manifest, po którym zaroiło się od komentarzy w stylu: „wreszcie ktoś powiedział to głośno”. Ale nie było w tym roku w hip-hopie nic bardziej emocjonującego niż starannie, bez zbędnych słów napisane, „Nic” kieleckiego weterana Borixona. Wypalił mu album „Mołotow”, oj wypalił, a w tym singlu, zilustrowanym archiwalnym nagraniem, zadziała się magia, działająca nawet na tych z alergią na nostalgię. Ci, którym Mielzky cisnął w swoim utworze za parę lat mogą być obiektem żartów, te linijki wystygną. A Borixon nadal będzie wzruszał. Numer roku!
Maj: Gedz, Miły ATZ „Ghostwriter” (PAFF rmx)
Maj był gorący. Bardzo gorący. Rtęć w rapowych termometrach pchał „ojciec chrzestny” najnowszej szkoły Gedz, który – jak opowiadał mi w wywiadzie – połączył inspiracje angielskie z tym, co dzieje się na scenie rosyjskiej. Z Wysp mamy trochę rytmicznych, basowych kombinacji, ze Wschodu walenie prosto w twarz, bez ogródek. I choć oryginał jest świetny, to remix mistrza bezpretensjonalnego bangera P.A.F.F.-a – jeszcze lepszy. Zwłaszcza, że pojawia się Miły ATZ, razem z Gingerem (i oczywiście Wuzetem) trzęsący polskim grimem w taki sposób, jakby od maleńkości żywił się puddingiem i czipsami octowymi. Wiwat remix „Ghostwritera” i szerokość muzycznych horyzontów Gedza, która do pary z niemal niespotykaną w nadwiślańskim rapie muzykalnością czyni z krążka „247365” rapowy album 2018.
Czerwiec: Guzior „Zanim spadnie deszcz”
W czerwcu mogła wydarzyć się mała sensacja, bo ducha Ortega Cartel przywołał w „Na wydmie” okazjonalny projekt Undaknap. Nie ma tam wielkiego nawijania, ale czujemy piasek we włosach i słoną wodę na stopach. W 2018 roku tęsknota za takim amatorskim, zajawkowym, okazjonalnym gadaniem do mikrofonu dała znać o sobie, bo to nie tylko Undadasea, ale też np. Bektu, a przede wszystkim Ćpajstajl z „Latem w Gettcie”. Kiedy jednak zrobiło się plażowo, przyszedł Guzior z nieprawdopodobnie dysponowanym w tym roku producencko Barto'cutem, potworami w szafie i tabletkami na zło. I spadł kwaśny, zimny deszcz.
Lipiec: Taco Hemingway „Czarna kawa czeka”
Wakacje rozpoczęli lirycy. White House może zapytać „Ale jak to?”, bo przecież „Więcej” z Shellerem, Guralem i Vae Vistikiem to międzypokoleniowy mocarz, łączący tłustość bębna z autotune'owym zaśpiewem. Najpierw erudyta i filozof Zero zjadł płytę Młodych Wilków Popkillera onirycznym, zwiewnym „Młodym Hokusai”, a potem Taco Hemingway umieścił numer „Czarna kawa czeka”, najlepszy kawałek jaki napisał w życiu, na epce towarzyszącej płycie „Cafe Belga” i bez klipu, bez promocji, zrobił na nim 1,7 miliona wyświetleń. Nie chodzi tu o podwójne rymy, raczej o każdą pojedynczą emocję, wypływającą spod basu Borucciego i morderczą precyzję tego rymowania. Ta kawa nie postawi na nogi, ona rozłoży na łopatki.
Sierpień: Sokół „Chcemy być wyżej”
Kiedy wydawało się, że nic nie poniesie tak jak dwumetrowa personifikacja luzu Kuby Knapa, który zaproponował własny „tiny desk concert” z bandem i niezapomnianymi chórzystkami, bujając w funkowym „Knurfredinim”, Sokół swoją wersją „Chcemy być wyżej” zakończył wakacje. Rozniósł projekt Tymczasem tak bardzo, że ponoć niektórzy nadal nasłuchują krzyku ukrytego w mieście Żabsona. Zachował się jak na ministra rapowej edukacji przystało. Wysłał dzieci do starej szkoły, a nową szkołę do lamusa. Bitu w utworze trzyma się lepiej niż siodła w klipie. Po warszawsku, z iskrą, elo! Gratulujemy 30 milionów wyświetleń.
Wrzesień: Young Igi „Bestia”
Co za miesiąc. Hinol w „Klasygu” Słonia zademonstrował hiphopową masakrę zwrotką gościnną, zabierając odwiedzającemu Kobika Rogalowi (lutowe "Wiem, wiem") nagrodę za featuring roku. Klarenz ujechał swoim firmowym, offbitowym stylem "Złe intencje" tak, że aż by się chciało całą płytę takiego nawijania na boombapach, nawet jeśli "Poza" wyszła mu fantastycznie pokazując, że termin „dojrzały newschool” nie jest oksymoronem. Wuzet rozmontował w „Pryzmacie” tak ambitny i awangardowy podkład Lete, że nie zdziwiłoby mnie zaproszenie tej dwójki na Unsound. A co na to wszystkie ludzie? Pół Polski (21 milionów to w sumie nawet więcej) słuchało jednak Young Igiego, wysyłając sobie na Messengerze wersy: „To auto ma pięć miejsc, ale ona dwa trzyma / Wielka dupa, wiesz o co chodzi / Dużo skuna, wiesz o co chodzi” i gwiżdżąc pod nosem refren. „Bestia” to był taki strzał, ze nawet brodate oldschoolowe krasnoludy pozwoliły się rzucić wiotkiemu, newschoolowemu elfowi. A ambicja? Dajcie spokój. „Wiesz o co chodzi, dwa tysiące na buty”.
Październik: Zeus „Audio Hideo”
Wybór singli z Zeusowego krążka „To pomyłka” można było do pewnego momentu oceniać różnie, zgodnie z tytułem, albo na przykład jako podświadomy pęd do autodestrukcji. Aż w końcu uderzyły „Okno na zachód”, „Kamilfornia” i „Audio Hideo”, po którym krytycy zupełnie ucichli. To jest popisowo, podręcznikowo wręcz nawinięty numer, który z dużym dystansem, humorem, na dostępnych wyłącznie dla wybrańców rejestrach błyskotliwości ogarnia życie autora „z miasta mody i miasta dziesiony, skrojonego na jego modłę”. I pokazuje jak grać głosem, bawić się tempem, akcentem, intonacją, melodią, wieloznacznością wyrazów, ujarzmiać przejścia, kłaść refreny. Aż się poci ten groove pod spodem. Zeus zdobył tytuł króla października na biegówkach. I to w kąpielówkach. Uznajemy mu to w punktach.
Listopad: Hemp Gru i goście „Życie Warszawy 2”
W listopadzie na głowy spadały nam przede wszystkim złote wersy. Można było nie nadążyć z grabieniem tych linijek. „Każda mama wie, Pyry lubią dużo sosu” Palucha momentalnie przeszło do historii rapu i to nie tylko wielkopolskiego. „Mój kościół” to numer-defilada, pokaz siły i instant classic w intencji którego aż chciałoby się wyprawić mszę. Kaz Bałagane przyznał w „Jefe”, że założyłby boysband, ale nie ma z kim rapować. To i tak wyznanie małego kalibru przy Arabie, który z gołym tyłkiem (za to w klapkach Kuboty) i z rozbrajającą lekkością obwieścił melodyjnie w „Ruchach”, że „nie miewa pracy, rzadko miewa fuchy”. A przecież mógł jak Bedoes w „Delfinie” sprzedać delfinowi wodę, jeśli było trzeba (pytanie czym by zapłacił). Major SPZ miał z kolei ręce pełne roboty, zamawiał w niezapomnianym refrenie „Jabłecznik na ciepło i lody / Doppio espresso bez wody” płacąc czystą żywą gotówką. Gościnne wejście Kabe w kawałku „KREA7ORZY” to elegancja-Francja, której nie pamiętamy od czasów, gdy WWO bało się plamy na swe… yyy, zmiany na lepsze. Cóż z tego, skoro Hemp Gru odpaliło drugie „Życie Warszawy”, w którym błyszczą m.in. nieprawdopodobnie stylowi Siwers z Małachem, Pezet, który ostatnim razem był ostatnio tak wkurzony, kiedy Mezo wieszał za jego hajs plazmę w domu, ale przede wszystkim Wilku z memicznym”"jestem człowiekiem, co ostrzy maczetę”. I fakt, Warszawa więcej życia miała chyba tylko w „Od braci dla braci” Pioruna, gdzie w rolę rapera wcielił się reżyser Krzysztof Skonieczny
Grudzień: Beteo, ReTo „Meow”
No dobrze, po tym jak Beteo wychynął z „Wszystkimi naszymi byłymi”, Mezo z Liberem mogli się poczuć jak członkowie Mobb Deep. Facet wygrałby w cuglach plebiscyt na najmniej tolerowanego na scenie członka SB Maffiji i – pomijając może parę decyzji przed którymi nikt życzliwy w porę go nie powstrzymał – jest to niesprawiedliwe. Zbliżające się powoli do pięciu milionów wyświetleń „Meow” to niegłupi, zimowy numer z całą tą bezsennością i depresją nowej szkoły rapu. Trzeba tu poszukać trochę między wersami, ale to jak już się oderwiesz od refrenu, co nie jest łatwe. Główne zalety albumu „Nowy pop” to warsztatowa stabilność, trochę ujmująco niedojrzałych, sprytnych linijek, ale przede wszystkim właśnie świetnie niosące refreny.