Sebastian Kawa nad Karakorum
© z arch. Sebastiana Kawy
Szybownictwo

Szybowcem nad K2? To tylko niewielka część spektakularnych sukcesów Polaka

Ciężko stwierdzić ilu polskich sportowców aż 18 razy zostawało mistrzami świata w swojej dyscyplinie. Za to pewne jest, że Sebastian Kawa nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Poznaj go bliżej.
Autor: Krystian Walczak
Przeczytasz w 13 minPublished on
W ostatni weekend września, najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii, Sebastian Kawa odsłonił swój odcisk w Alei Przygody, Podróży i Sportu, która powstała na warszawskim Ursynowie. To inicjatywa Miłki Raulin, zdobywczyni Korony Ziemi, organizatorki podróżniczego Festiwalu Siły Marzeń podczas którego odbyło się to wydarzenie. Co szybownik robił na festiwalu podróżniczym? Opowiadał o tym, co w jego sporcie najbardziej przykuwa uwagę mediów, czyli swoich wyprawach w miejsca, gdzie jeszcze nikt nie latał bez silnika, albo robiło to bardzo niewielu. Porozmawialiśmy z nim przy tej okazji, żeby dowiedzieć się więcej o żywej legendzie wyjątkowego sportu, jakim jest szybownictwo.
Na tych wysokościach szybownicy korzystają z aparatury tlenowej

Na tych wysokościach szybownicy korzystają z aparatury tlenowej

© z arch. Sebastiana Kawy

To jest trochę jak życie w celibacie, jakbyś był w klasztorze
Sebastian Kawa
Ile prawdy jest w legendzie o Sebastianie Kawie? Mówi ona, że na zawodach, kiedy większość pilotów dopiero ląduje i otwiera piwo, szybowiec Sebastiana, nawoskowany, od dawna stoi w hangarze, a on sam jest już w hotelu i studiuje mapy hydrologiczne i meteorologiczne obszaru.
Rzeczywiście. Bardzo mocno pracuję nad tym, żeby wygrać. Jest też jeszcze jedno powiedzenie, że kiedy pojawiam się na zawodach, wszyscy odliczają sobie jedno miejsce na liście wyników. Ale to działa inaczej, to mit. Raczej zacierają ręce i szykują się do akcji „bij mistrza”. Aktualnie moja sytuacja na zawodach jest bardzo ciężka. Nie tylko muszę się mierzyć ze zmasowanym atakiem, ale czasem nawet regulaminy zawodów tworzone są tak, aby była większa przypadkowość i trudniej było je wygrać. Na przykład w Turynie, w Grand Prix gdzie normalnie zbieramy punkty przez całe zawody, uznano że do wyniku końcowego liczy się tylko wynik z ostatniej konkurencji. W szybownictwie pole, na którym gramy jest jak ruchoma szachownica. Nasz sport polega na tym, żeby szacować szanse, grać i wygrać. Kiedy wchodzisz na ten cienki lód, czasami może się nie udać.
W ogóle na zawodach bardzo wiele się zmieniło. Gdybym porównał je do tych sprzed kilkudziesięciu lat, dziś najlepszy zawodnik z tamtych czasów, niemiałby najmniejszych szans. Pojawiły się technologie, które sprawiły że piloci latają zupełnie inaczej i mają zupełnie inną taktykę. Przede wszystkim mamy system ostrzegania o kolizjach flarm, który jednocześnie pozwala widzieć wszystkich będących w powietrzu na swoim komputerze. Nie można już odlecieć 5 km i ukryć się przed resztą stawki, albo liczyć, że nie dostrzegą znaków na twoim ogonie. Dlatego teraz latamy w grupach. To poprawiło skuteczność rozgrywania konkurencji, bo peleton jest w stanie przelecieć przez bardzo trudne warunki, ale ci, którzy chcą wygrywać mają bardzo utrudnione zadanie. Myślę, że w związku z tym jestem jedną z niewielu osób, która tak odczuwa stres związany z zawodami. Będąc z przodu i chcąc uciekać, jest się jednocześnie najbardziej poszkodowanym.
Przygotowanie do lotu

Przygotowanie do lotu

© z arch. Sebastiana Kawy

Co parę sekund trzeba podejmować jakąś decyzję. Każda musi być trafna.
Sebastian Kawa
I rzeczywiście tak jest, że większość czasu spędzasz na przygotowaniu do lotów i analizowaniu?
To jest trochę jak życie w celibacie, jakbyś był w klasztorze. Nie można sobie pozwolić, żeby na drugi dzień być w dysforii po niewyspaniu. Nasze zawody polegają na tym, żeby bardzo szybko podejmować trafne decyzje. Jedynym sposobem, w jaki jesteśmy w stanie się do tego przygotować, to być wypoczętym, w super formie, w gotowości i chętnym do działania. Wtedy masz otwarty umysł, widzisz szeroko, patrzysz na boki i dostrzegasz szanse, które jesteś w stanie wykorzystać. Co parę sekund trzeba podejmować jakąś decyzję. Każda musi być trafna. Nawet jeśli są jakieś stresujące sytuacje w ciągu dnia, popołudniu oprócz szybkiej analizy tego co się stało i wykrzyczenia jeden na drugiego, co się zadziało w powietrzu – bo latamy również jako partnerzy – to potem trzeba wysiąść z tego szybowca i zapomnieć o problemach. Trzeba to zrobić jak najszybciej. W ten sposób działamy przez dwa tygodnie zawodów. To jest jak codzienne chodzenie do bardzo ciężkiej pracy.
Szybowiec przyjechał w Karakorum razem z Sebastianem

Szybowiec przyjechał w Karakorum razem z Sebastianem

© z arch. Sebastiana Kawy

Nie było wcześniej szybowników podziwiających takie widoki

Nie było wcześniej szybowników podziwiających takie widoki

© z arch. Sebastiana Kawy

Skąd w takim analitycznym umyśle, geniuszu w swojej dyscyplinie, biorą się marzenia o Himalajach, Karakorum, lataniu nisko nad wybrzeżem Bałtyku?
Jeśli chodzi o latanie, jestem również bardzo impulsywny i podchodzę do tego bardzo emocjonalnie. To wszystko nie jest ściśle i matematycznie poukładane. Po prostu staram się przygotować – czy to pod względem sprzętowym, czy żeby mieć partnera, czy za co na te zawody pojechać, a potem w ciągu dwóch tygodni zmaksymalizować swoje szanse na wyniki. Same zawody to też bardzo często są wyprawy w bardzo ciekawe miejsca. Lataliśmy w Andach, w Alpach - nowozelandzkich i europejskich. To były takie przeżycia, że rzeczywiście mogliśmy poczuć się jak eksploratorzy. Bardzo często jesteśmy w takiej sytuacji, że wpadamy w jakiś nowy, górski teren i musimy go jakoś pokonać szybowcem. To jest coś co daje ogromną satysfakcję, a jak do tego wygrywasz z lokalnymi pilotami, którzy mają ogromne doświadczenie, to jest wspaniale.
Himalaje były nieciekawe do latania
Sebastian Kawa
Stąd te inspiracje?
To jest taki Święty Graal w szybownictwie. Na przykład są zjawiska, które warto zobaczyć z powietrza. Moim pierwszym wyjazdem poza zawodami, na eksplorację, był wyjazd do Patagonii, gdzie lataliśmy na fali. Francuz Jean-Marie Clement i Klaus Ohlmann eksplorowali ten teren przez 10 lat i swoimi lotami wypełnili tabele rekordów świata. Potem byłem w Kaukazie. Przeleciałem przez Gorgany w Ukrainie do Rumunii. Wielokrotnie obserwowaliśmy tam zjawisko fali i wiedzieliśmy, że trzeba je wykorzystać. No i są takie miejsca, do których po prostu warto polecieć. To Himalaje, czy Karakorum. Chciałem pojechać w Himalaje, ale jestem pilotem szybowcowym. Przecież nie pójdę tam na trekking. (śmiech) Dlatego zawieźliśmy szybowiec. Aż dziwne, że nikt wcześniej tego nie zrobił. Mając tamto doświadczenie, wiedziałem, że ciekawsze do wyeksplorowania będzie Karakorum, które jest tzw. zimną pustynią.
K2 widziane z Szybowca

K2 widziane z Szybowca

© z arch. Sebastiana Kawy

Masherbrum

Masherbrum

© z arch. Sebastiana Kawy

Karakorum przyglądałem się od razu, gdy byliśmy w Himalajach w 2013 i 2014 roku, dlatego że one same były nieciekawe do latania na szybowcu – ze względu na napływającą wilgoć w powietrzu znad Zatoki Bengalskiej. To powoduje, że chmury cumulus są na wysokości 3-4 tysięcy metrów, czyli w połowie wysokości gór. Trzeba było czekać na właściwy wiatr, szczęśliwy zbieg okoliczności kiedy zaczęło wiać wzdłuż gór. Na mniejszych żebrach powodował powstanie zjawiska fali, na której mogliśmy latać – to zjawisko jest niedostępne na przykład dla paralotni. Wiedzieliśmy jednak, że dużo ciekawszy jest teren na zachód i na północ. Przekraczając tylko jedną barierę, jedną przełęcz dalej, już mogliśmy latać nad Himalajami na termice. A jeszcze dalej jest Karakorum i to jest miejsce, do którego należało się dostać.
Cumulusy nad Karakorum

Cumulusy nad Karakorum

© z arch. Sebastiana Kawy

Kiedy zacząłem analizować klimat, wszystko zaczęło się zgadzać, a ostatecznym potwierdzeniem był film z zawodnikami Red Bulla, którzy eksplorowali rejon lodowca Baltoro, świetnie latając ponad zboczami. Na szybowcu mamy dużo większe możliwości w turbulencji, w silnym wietrze i na fali. Oceniam, że na paralotni jest to bardzo trudne i może być niebezpieczne, bo w razie kłopotów ląduje się z dala od pomocy. Z drugiej strony, paralotniarze mogą sobie pozwolić na lądowanie w Base Camp, a my tam moglibyśmy się tylko rozbić - na całej długości Baltoro, aż do Shigar. Dla nas cała ta wyprawa była ekstremalna. Sama jazda ze sprzętem latającym przez Iran, mogła skończyć się kłopotami, gdy brygada 12 antyterrorystów zatrzymała nas na drodze.
Obejrzyj film „Flying Between Giants” na Red Bull TV, w którym Tom de Dorlodot i Horacio Llorens latają w Karakorum – film z polskimi napisami:

33 min

Flying Between Giants

Paralotniarze Tom de Dorlodot i Horacio Llorens na tle najwyższych szczytów Karakorum.

polski +6

W Karakorum pozwolono nam latać tylko przez tydzień i to dopiero od 14:00. W Pakistanie teoretycznie rządzi demokracja, ale praktycznie wszystko jest podporządkowane wojsku. Tak samo jest z przestrzenią powietrzną. Chyba zaczęło im przeszkadzać, że lataliśmy w pobliżu chińskiej granicy i w końcu nam w ogóle tego zabroniono. Była też sytuacja, w której francuscy paralotniarze bez pozwolenia zlecieli z K2. To piękny wyczyn i należą im się gratulacje, ale to, a także wypadek innego paralotniarza, konflikt Iranu z Izraelem, to dla dowódców wojskowych było po prostu zbyt wiele, albo szukali pretekstu by nas uziemić. Na szczęście szybowiec może dziennie przelecieć wiele kilometrów – oczywiście po pierwszej godzinie wspinania się ponad dolinę. Udało nam się sprawdzić, że o wiele ciekawszym terenem, którego nie zbadali paralotniarze jest dolina Hushe, na południe od lodowca Baltoro i Maszerbruma. Kiedy nad Baltoro były chmury i termika nie dopisywała, tam lataliśmy tam na termice - na 7000 m, przy pięknej pogodzie. Było też bezpieczniej, bo stamtąd w razie konieczności lądowania mogliśmy uciec do Skardu, albo na piaszczyste, zimne pustynie. Myślę, że następne wyprawy powinny się tam koncentrować. Dobrze poznaliśmy to miejsce i służę doświadczeniem.
Tydzień szybko zleciał

Tydzień szybko zleciał

© z arch. Sebastiana Kawy

A Trójmiasto i nasze nadbałtyckie klify?
To było wyzwanie. Dziurę w brzuchu wiercił mi Robert Machel – paralotniarz, który lata na klifach niemal codziennie. Szkolą ze startowiska pieszego oraz na linie, w Borsku. Zawsze twierdził, że powinniśmy tego spróbować na szybowcu. To było bardzo ciekawe, ponieważ latałem już na klifach w Nowej Zelandii, gdzie dotarliśmy w miejsce, w które nie udało się dolecieć jeszcze żadnemu lokalnemu pilotowi. W Polsce jedynym problemem było uzyskanie zgody wojska i przekonanie dowódcy, żeby pozwolił nam skorzystać z lotniska. Mam nadzieję, że w przyszłości odwidzimy klif północny, przy północnym wietrze i będziemy latać nad otwartym morzem. Przelot od Helu do Szczecina, na szybowcu, na wysokościach rzędu 30 metrów nad morzem, byłby bardzo ciekawy. (śmiech) Większość szybowników na takiej wysokości wybiera miejsce, w którym kółko dotknie ziemi, a my musielibyśmy zrobić cały przelot.
Naprawdę jest to możliwe?
Ku naszemu zaskoczeniu może być teren, gdzie nie ma nawet pagórka. Wystarczy, że zwiększa się szorstkość terenu. Morze jest gładkie, a na brzegu są domy i drzewa. Nie robiłem symulacji w komputerze, ale wygląda na to, że wiatr w jakiś sposób odbija do góry. Lataliśmy między Gdynią, koło molo w Sopocie, aż po Westerplatte, gdzie miejscami jest płasko. Mimo to, byliśmy w stanie utrzymać się 300 metrów nad terenem. To był dowód, że to jakoś działa.
Ekipa Sebastiana, która wzięła udział w wyprawie w Karakorum

Ekipa Sebastiana, która wzięła udział w wyprawie w Karakorum

© z arch. Sebastiana Kawy

300m, 30m i lądujemy. Jak godzisz latanie z pracą zawodową? Przyjmujesz jeszcze pacjentki?
Pacjentki nie, ale pracuję w poradni lekarza rodzinnego. Mam takie szczęście, że jest to rodzinny biznes i jak mnie nie ma, to zastępuje mnie ktoś z rodziny. Jest dobrze pod tym względem.
Jak przychodzą pacjenci, od razu wiedzą z kim mają do czynienia?
Tak, ostatnio bardzo się to spopularyzowało. Jak wróciliśmy z Karakorum, było trochę informacji w telewizji i nawet obcy pacjenci zaczęli mnie rozpoznawać. Lokalni, stali pacjenci zazwyczaj wiedzą, ale nie robi to na nich większego wrażenia.
Ostatnio odpuściłeś mistrzostwa w Stanach. Tylko ze względów kosztowych i logistycznych, czy już nie ciągnie cię tak bardzo do rywalizacji?
Było wiele powodów. Jak sobie zapisałem, co przemawia za tym, żebym tam pojechał, a co za Karakorum, to wybór był jasny. Nie chodziło tylko o koszty, ale także o cel, w jakim miałbym tam pojechać. Dokładanie kolejnego złotego medalu… ? A może tylko byśmy stracili czas? Doszłoby też latanie na obcym szybowcu. Diana 4 nie była jeszcze gotowa na ten wyjazd. Powodem mógłby być start w klasie otwartej – na największych szybowcach. Takiego w ogóle nie mamy w Polsce, a na takim startowałem w 1997 roku, kiedy pojechałem na zawody jako junior. Być może to byłby dla mnie jakiś komplet – tym bardziej, że już wygrywałem z ludźmi, którzy teraz latają w tej klasie. Usunęli się z mojej drogi przesiadając się na inne szybowce. (śmiech) Ale nie było szansy na taki sprzęt. Aeroklub Polski też nie miał opcji, żeby taki szybowiec gdzieś zdobyć.
Ośmiotysięczny szczyt wyłaniający się z chmur

Ośmiotysięczny szczyt wyłaniający się z chmur

© z arch. Sebastiana Kawy

Diana. Ile twojej pracy jest w tych szybowcach?
Jestem jednym z niewielu pilotów, którzy zaakceptowali niedogodności prototypu na początku i godzili się z tym, że są z nim pewne problemy mogące nawet wyeliminować z zawodów. Z czasem to się poprawiało. Teraz czekamy na szybowiec Diana 4, który rzeczywiście był ze mną konsultowany. Diana 2 była eksperymentem aerodynamicznym Profesora Kubryńskiego, na początku nie było takiego szybowca ani nie można było sprawdzić profili w tunelu. Sam szybowiec skonstruował Bogumił Bereś. Powstała bez konsultacji z zawodnikami. To był zupełnie inny profil i nadal jest to najlepszy szybowiec w klasie 15-metrowej jeśli chodzi o osiągi. Na bazie tej konstrukcji i doświadczeń z nią - również moich i na przykład Łukasza Grabowskiego, czy Karola Staryszaka, kiedy doradzaliśmy jak powinien zachowywać się ten szybowiec w niektórych fazach lotu - powstał projekt Diany 4. Niestety producent postanowił uczynić go nieco bardziej komfortowym dla zawodników z Holandii, którzy potrafią mieć ponad 2 m wzrostu, czy dla Amerykanów, więc kadłub jest troszkę większy niż byśmy chcieli. Mimo wszystko nadal powinien on być odrobinę lepszy od wszystkich szybowców, które aktualnie latają. Ile zostanie z tego, co było z nami konsultowane, zobaczymy. Ten szybowiec pierwszy raz oderwał się od ziemi dwa tygodnie temu, ale pilot oblatywacz nawet nie schował jeszcze podwozia w pierwszych lotach, więc dalej niewiele wiemy.
Czy poza lataniem masz jakieś hobby?
Chodzenie po górach.
Masz na to czas?
Chodzę po górach, jak nie ma pogody. (śmiech) Na Gerlachu byłem, jak była śnieżno-błotna ulewa, a na Kieżmarskim Szczycie, jak zaczynał padać śnieg i było pełne pokrycie chmur.
Udzielasz się w akcjach charytatywnych…
Bo tak trzeba!
… można wylicytować loty z tobą. To była szybka odpowiedź.
Oczywiście. Przez rok w moim domu mieszkały trzy Ukrainki. Na szczęście już znalazły swoją dalszą ścieżkę życiową. Jak trzeba było, udostępniłem również swój dom. W Międzybrodziu Żywieckim mieszkam obecnie sam, więc wykorzystałem to, że mogłem im udzielić schronienia.
Sebastian Kawa i Sławomir Makaruk ("Makaron") w Skardu

Sebastian Kawa i Sławomir Makaruk ("Makaron") w Skardu

© z arch. Sebastiana Kawy

A w kwestii pomocy tobie, w wyjazdach na zawody, organizacji wypraw jak ta w Karakorum, to czy po locie nad K2 sponsorzy walą drzwiami i oknami?
(śmiech) Nie bardzo. Myślę, że jest jakiś problem systemowy. Żeby znaleźć sponsora, trzeba założyć firmę. Sponsoring zawsze oznacza jakiś biznes. Próbowałem uzyskać wsparcie dużych firm państwowych na wyjazd do Karakorum, ale na dzień dobry musiałem wpisać NIP, listę członków zarządu i dyrektora wydarzenia. Tam nie ma zawodnika, są tylko formularze… No i byliśmy trochę spóźnieni. Uzyskanie zgód w Pakistanie trochę nam się odwlekało. Dwa lata wcześniej zgłaszałem się do agencji trekkingowych, które wiele obiecywały, ale okazywało się, że tego nie zrobią. Oprócz CAA, czyli władz lotnictwa cywilnego, zgodę musiał wydać dowódca bazy w Skardu, zarządzający lotniskiem, a nawet burmistrzowie wszystkich powiatów przez które przelatywaliśmy. Agencje, gdy się o tym dowiadywały, po prostu nas porzucały. Gdy zdobyliśmy pierwsze pozwolenia, było już blisko wyprawy, a większość firm planuje budżet na kolejny rok najpóźniej w listopadzie i to też wpłynęło na to, że tego sponsoringu nie udało nam się znaleźć.
Są takie memy i demotywatory porównujące cię z piłkarzami, którzy jakby nie było nie odnoszą takich sukcesów, a jednak są popularni. Jest nawet profil na Facebooku o nazwie „Chcemy szybowników, nie piłkarzy”. Oglądasz piłkę nożną?
Jak mecz jest warty obejrzenia, to oglądam, ale nie jestem fanem rozgrywek ligowych, nie oglądam takich rzeczy. (śmiech)

Dowiedz się więcej

Flying Between Giants

Paralotniarze Tom de Dorlodot i Horacio Llorens na tle najwyższych szczytów Karakorum.

33 min
Oglądaj