Mateusz Dopieralski, czyli Vito Bambino
© Def Jam Recordings Poland
Muzyka

Vito Bambino: Bunkrów nie ma, ale też jest fajnie

Jest głosem Bitaminy, pisze dla Korteza, na co dzień mieszka w Niemczech i gra w tamtejszych serialach. Z Mateuszem Dopieralskim, czyli Vito Bambino, rozmawiamy (nie tylko) o jego solowej płycie.
Autor: Andrzej Sroka
Przeczytasz w 20 minPublished on
W jednym z najpopularniejszych utworów Bitaminy – „Dom” – śpiewasz, że swojej drugiej połówce zbudujesz „szałas na hałas”. Jak idzie?
Vito Bambino: Średnio. Ostatnio przeprowadziliśmy się do mieszkania.
A zasadziłeś już brzozę?
Co najwyżej mogę kolendrę na balkonie. (śmiech)

2 min

Bitamina: Trzy szybkie

Szybki wywiad z wokalistą Vito Bambino po koncercie, jaki Bitamina dała na festiwalu Tauron Nowa Muzyka Katowice.

Wprawdzie do posiadania „dwudziestu pięciu dzieci” droga daleka, ale niedawno pojawiło się pierwsze. Moje gratulacje.
Dziękuję. Mieliśmy wielkie szczęście, wydarzył się cud i jest z nami mały dzieciaczek, który ma kilka tygodni.
Jak się czujesz w tej roli?
Mamy pełne ręce roboty. Powiem szczerze, że nigdy nie byłem tak zmęczony. Nawet po długiej trasie koncertowej czuję się znacznie lepiej. Z drugiej strony jestem mega podekscytowany, bo codziennie dzidziuś robi coś nowego. Uwielbiam wyłapywać te wszystkie nowe niuanse w jego zachowaniu.
Rozumiem, że sprawy artystyczne zeszły na drugi plan?
Zrobiłem wszystko, aby skończyć „Poczekalnię” przed narodzinami dziecka. Udało się. W sensie artystycznym płyta jest w zasadzie dopięta; teraz muszę jedynie ustalić kolejność utworów, aby całość się fajnie skleiła. Nie muszę już nagrywać, dogrywać, śpiewać, pisać tekstów, to wszystko jest już za mną. Zdawałem sobie sprawę, że gdy pojawi się dziecko, mój czas zostanie ograniczony, ale nigdy wcześniej bym nie przypuszczał, że tak się skurczy.
Po co ci w ogóle ta „Poczekalnia”?
Moje płyty są terapeutyczne, nie inaczej jest z tym albumem. I to jest moja terapia. Czuję potrzebę opowiadania, spisywania tych historii, a później nagrywania. To coś na kształt dziennika, tyle tylko, że nie czytasz go, a słuchasz. Jak zbyt długo nie piszę, to kumuluję w sobie różne wątki związane z relacjami; czy to z żoną, czy z polityką, czy z czymkolwiek innym. Robię to głównie dla siebie. Ciekaw jestem jak za powiedzmy 20 lat, kiedy posłucham tego materiału, odbiorę ten mój stan umysłu, który był wtedy w „Poczekalni”.
Czyli tekstowo „Poczekalnia” może być np. w przyszłym roku już nieaktualnym materiałem dla ciebie, bo możesz być już na zupełnie innym biegunie emocjonalnym?
Oczywiście.
A płyty Bitaminy też tak traktujesz, jak pamiętniki spisywane tu i teraz?
„Plac zabaw”, to pierwszy album, do którego podchodzę emocjonalnie. Opowiedziałem na nim 23 lata mojego życia. Następna ważna dla mnie płyta to „Kawalerka”, na której opisałem czas, w którym była nagrywana oraz zastanawiałem się nad przyszłością, np. co by było gdybym zbudował dom i pojawiło się tych „naszych dwadzieścia pięć dzieci”. Na „Poczekalni” dojechałem do takiego punktu, że jestem tu i teraz. Wcześniej śpiewałem, że bardzo chcę mieć dziecko. Moje marzenia się spełniły i nie mam już większych oczekiwań. Ten główny fundament zbudowałem i teraz muszę zrobić wszystko, aby podołać wyzwaniom.
Tworzysz, piszesz, nagrywasz, jesteś aktorem i potrzebujesz świeżej głowy. Czy masz takie myśli, że to wszystko może być trudne do pogodzenia?
Towarzyszy mi wiele obaw. Co nie zmienia faktu, że mam fantastyczną rodzinę, świetną żonę, która mnie wspiera, super przyjaciół, więc uważam, że robiąc swoje, poradzę sobie. Jeśli to oznacza, że będę robił mniej muzyki, to niech tak będzie. Nie interesuje mnie pisanie pod rygorem, że nowy album musi ukazywać się co dwa lata.
Z drugiej strony, to dziecko może okazać się dużą inspiracją.
Właśnie. Na razie jego tryb dnia wygląda tak, że budzi nas, jest karmiony, przebierany i tak w kółko. Później spanie i lulanie. Co jest oczywiście bardzo inspirujące, ale nie na więcej niż na dwa utwory. (śmiech)
Śmiem twierdzić, że nigdy nie napisałeś mocniejszego tekstu niż „Rampage”.
Tekst jest oczywiście autobiograficzny. Pada w nim takie zdanie: „może dom poczeka, może tańczymy, może jednak”, które jest opisem bardzo trudnego czasu, który mieliśmy w naszym związku. Długo pracowaliśmy, aby mieć dziecko, staraliśmy się o nie, ale nigdy się nie udawało. Byliśmy podłamani tą sytuacją. W utworze zwracam się do żony: „czy ty nie rozumiesz, że dla ciebie zrobię to, co chcesz”, sugerując jej abyśmy na moment odpuścili wszelkie myślenie i planowanie, i po prostu byli tu i teraz, właśnie w takim szale.
Wasze staranie się o dziecko miało niewiele wspólnego z romantyzmem?
Dokładnie. Często pierwsze dziecko jest wynikiem wpadki. Bywa też diametralnie inaczej, że jest wyczekiwane i długo planowane. Nie ma tego czegoś pomiędzy. Nam lekarze mówili, abyśmy się nie stresowali, wyłączyli głowę. Co dla mnie wtedy było totalnie absurdalne, bo myślałem sobie: „dobra ziom, ale to tak nie działa”. (śmiech) Gdy słyszę podobne rady, to wpadam w panikę. Nasza koleżanka też starała się długo o dziecko i w pewnym momencie stwierdziła, że odpuszcza. Poszła na biby, w alkohol i inne używki i zapomniała, że planuje coś wielkiego. W pewnym momencie zrobiliśmy podobnie, trochę odpuściliśmy, wyłączyliśmy głowę. Udało się. Wiem, że jest wiele osób, które pracują nad dzieckiem i im nie idzie. Zależy mi, aby o tym mówić, że to jest ciężka praca, ale nie należy się poddawać. Chciałbym tym wszystkim osobom dodać wiatru w żagle.
Tłem do historii teledysku „Rampage” jest Berlin. Wydawało mi się, że bardziej związany jesteś z inną częścią Niemiec.
Rzeczywiście mieszkam w Leverkusen, ale moja siostra związana jest z Berlinem. Tyle tylko, że ten teledysk składa się z ujęć, które zostały nakręcone na potrzeby filmu, w którym grałem. Długo głowiłem się jak powinien wyglądać klip i jak go zrobić. Wszystkie pomysły były mega budżetowe, do tego wjechała korona i przekreśliła plany na jakąkolwiek pracę. Pozostała mi animacja, tyle tylko że ja w to nie potrafię. I tak to trwało. Pomysł na teledysk przyszedł mi w środku nocy, przebudziłem się, zrobiłem notatkę i rano wysłałem e-maile do reżysera, producenta, aktorów, załączając utwór i tłumacząc o co mi chodzi. Później było trochę papierologii, ale jestem mega wdzięczny, że pozwolono mi wykorzystać ten materiał. Tym bardziej, że nie było mnie stać na taki, profesjonalny klip. Z tego co wiem, to odbiór jest całkiem fajny.
W jednej z pierwszych scen pojawia się kobieta, która na kurtce, na plecach ma zakamuflowany napis „Bowie”. Pomyślałem, że skoro akcja klipu rozgrywa się w stolicy Niemiec, to być może chciałeś w jakiś sposób nawiązać do tego berlińskiego okresu w życiu i twórczości Bowiego?
Z racji mojego wieku nie miałem prawa znać jego twórczości. Na początku słuchałem tego, co serwowali moi rodzice. Ojciec słuchał głównie muzyki elektronicznej: Kraftwerk, OMD, Tangerine Dreams, itd. Klasyka. Kiedy w wieku 12 lat wjechałem w takie w miarę świadome słuchanie muzyki, to zacząłem od „golden era of hip-hop”, czyli od boom bapu. Później poznawałem klasyków w stylu Afrika Bambaataa itd. Skupiłem się przede wszystkim na hip-hopie i będąc raperem długo gardziłem wszystkim co nie było w klimacie. Z biegiem lat zacząłem odkrywać jazz, soul, z którym dzisiaj mi najbardziej po drodze, R&B, rock progresywny, itd. I tak powoli, powoli, docierałem do tych wszystkich wielkich artystów, jak David Bowie. Ze świecą szukać takich twórców. Myślę, że w dzisiejszych czasach podobni jemu to np. Frank Ocean albo André 3000, a później długo, długo nikt.
Muzycznie „Rampage” skojarzył mi się z twórczością The Streets. Czy bliska ci jest twórczość Mike’a Skinnera?
Poważnie? To najlepsza rekomendacja jaką słyszałem! Pod kątem wokalnym nie będę porównywał Skinnera do Bowiego czy Franka Oceana, bo to nie ma żadnego sensu. Ale jeśli chodzi o produkcję, poszukiwanie nowych rozwiązań, to jest mi miło że pada takie porównanie. Nie każdy numer Streetsów mi siada, ale każdy jest innowacyjny i przemyślany od początku do końca. I to mi bardzo imponuje.
Vito Bambino z albumem "Poczekalnia"

Vito Bambino z albumem "Poczekalnia"

© Tomek Karwiński

Spotykałem się z opinią, że klip do „Bunkrów nie ma” przywołuje wspomnienia z młodości. Docierają do ciebie takie spostrzeżenia?
Jest to też moje spostrzeżenie. W teledysku wykorzystaliśmy ujęcia, które przeleżały kilka lat. Najstarsze są z 2012 roku, a ostatnie z mojego ślubu, który odbył się pięć lat później. Te skoki z przyjaciółmi i ślady odbicia o wodę, to stare dzieje. (śmiech) Nikt z nas nie ma już sześciopaka. Zresztą jakbym teraz spadł tak z liny, to bym powiedział: „dobra panowie, to ja podziękuję na dziś”. (śmiech) Kiedyś mieliśmy młodzieńczy zapał i w nieskończoność robiliśmy te salta. Do skutku.
Będę teraz mega szczery. Miałem obawy, czy wykorzystać te zdjęcia, bo są one bardzo prywatne. Poza moim ślubem jest ciocia, która już nie żyje, babina Amara, która załapała się na album „Plac zabaw”, której też już nie ma, „stary, głupi pies”, który też odszedł. Dla mnie to wszystko jest mega osobiste, a dla odbiorcy może być nieciekawe. Okazało się, że myliłem się bardzo, bo wiele osób odnalazło w klipie analogię do swoich przeżyć z czasów młodości. I to jest przepiękne. Wyobraź sobie, że ludzie piszą mi smsy, że po obejrzeniu tego klipu odezwali się do starych znajomych, z którymi nie rozmawiali kilka lat, bo im się coś przypomniało. Niesamowite.
To a propos mocnych zdań, jeszcze jedno: „czasem muszę zgolić brodę, by pamiętać jak jest na dnie”. Sielski teledysk przełamujesz tym zdaniem. Czemu?
Miło, że zauważyłeś. Na „Kawalerce” mamy numer, który nazywa się „Lustro i golenie twarzy”. W pewnym sensie to nawiązanie. To metaforyczne golenie, ma spowodować że staję się świeży, czysty, pozbywam się swojego image’u i ruszam do przodu. Większość z nas tworzy jakiś tam wizerunek. Weźmy np. wąs Dawida Podsiadło, który w pewnym momencie był nieodłączną częścią jego kreacji. Czy jak go nie miał, to był innym człowiekiem? No raczej nie. Przekaz tego zdania jest symboliczny, aby pozbyć się tych wszystkich ozdobników i wrócić do siebie w takiej najczystszej formie. Do swoich korzeni.
Twoja twórczość zdaje się być bardzo naturalna i szczera. Czy uważasz, aby za dużo nie powiedzieć np. o swoim życiu prywatnym? Czy zdarza ci się kalkulować i skreślać linijki, bo np. są zbyt osobiste albo dotyczą innych osób?
Przed słuchaczem, którego nie znam, nie mam nic do ukrycia. Teoretycznie też nie interesuje mnie jego zdanie na mój temat i nie mam żadnych obaw. Jakkolwiek cenzuruję czasami swoje teksty. „Wy wiecie jako jedyni na świecie, o czym gadka, gdy mówię co mówię po blantach”, śpiewam w utworze „Bunkrów nie ma”. Ta garstka, ci moi najbliżsi, jako jedyni potrafią mnie rozczytać. Jeśli dochodzi do cenzury, to tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę, że mógłbym zranić bardzo bliskie mi osoby. Niektóre sprawy, które opisuję są bolesne i muszą takie być. Bo jak powiedziałem wcześniej, to jest forma terapii i pewne treści muszę z siebie wydobyć. Pomimo tego, że staram się je kamuflować, to większość opisywanych ludzi i tak domyśla się, że to o nich i muszę odpowiadać na pytania w stylu: „ziom czy ty mi tam jedziesz”? (śmiech) Zwykle jest tak, że w kolejnym zdaniu przepraszam, że w ogóle miałem taką myśl.
A nie próbujesz chować bardziej?
Próbowałem. Niektóre tematy udało się schować.
I do dziś nikt nie zadzwonił?
(śmiech) Mam dużo szczęścia albo ogromnego pecha, że moja żona nie mówi w języku polskim. Jest pół Sycylijką, pół Niemką i rozmawiamy po niemiecku i angielsku. Staram się oczywiście tłumaczyć o czym są teksty. Aczkolwiek jej tam najmniej jadę. (śmiech) Na nowym albumie są utwory, w których opowiadam o rzeczach, o których jeszcze nie wie. (śmiech) I w sumie dowie się niebawem. Ale są to lajtowe treści, takie nasze drobne sprawy, typu zapalona fajeczka, podczas gdy ja już nie palę. (śmiech) Nic wielkiego, tylko takie drobiazgi.
Czyli nie będzie z tego wielkiej kłótni małżeńskiej, ani pozwu o rozwód.
(śmiech) Jak już przeżyła te wszystkie nasze koncerty z dużą liczbą fanek, to teraz też powinno być OK. A jeśli chodzi o dziewczyny, to fajnie, że przychodzą na koncert i miło dla ego i w ogóle, ale nie ciągnie mnie do nich. Ja po koncercie lubię wrócić do hotelu, zajarać i posiedzieć z chłopakami.
Czyli twardo stąpasz po ziemi.
Lubię bujać w obłokach.
Jednak po koncercie wracasz do hotelu. Obstawiam też, że masz świadomość tego, że za chleb płaci się pieniędzmi, a jak nie uregulujesz rachunku za prąd, to prędzej czy później poniesiesz karę. Z drugiej strony jak słucham twoich tekstów, to nieraz się uśmiechnę i powiem pod nosem „artysta”.
Rzeczywiście tak jest. Z jednej strony moja ksywa, Vito Bambino, pozwala mi zachować dziecko w sobie, a z drugiej muszę pamiętać, aby płacić rachunki, wysyłać PITy, bo wiem że jeśli tego nie zrobię, to czekają mnie sankcje. Zresztą już je miałem i odczułem na własnej skórze więc wiem jak to jest.
Mateusz Dopieralski, czyli Vito Bambino

Vito Bambino

© Def Jam Recordings Poland

W domu nie mieliśmy kieszonkowego. Jak chciałem jakieś pieniądze, to tata mówił, że są różne prace do wykonania. Więc od 13. roku musiałem sobie jakoś radzić. W Niemczech nie ma problemu z pracą dla takich młodych ludzi. Do zdania matury rozwoziłem gazety, robiłem w gastronomii, miałem wiele rożnych zajęć. Nie jestem fanem systemu i pieniędzy, ale wiem, że to, co wtedy zarobiłem, umożliwiło mi spełniać marzenia i dzięki temu bujałem się w obłokach. Kiedy mogłem to pracowałem, a w wakacje jechałem do Warszawy, do moich ziomków i przez miesiąc z nimi ładowałem baterie.
Marek Aureliusz napisał kiedyś, że dobrze jest trzymać taki złoty środek. Działa to w ten sposób, że wydarzenia tragiczne nie załamują tak bardzo, a sytuacje fantastyczne, tak bardzo nie ekscytują. Każdy wyprzedany koncert cieszy, ale wiem, że jak nagram słabą płytę, to fani mnie oleją i zostanę sam. Wystarczy jeden, głupi ruch i przestajesz istnieć w tym biznesie. Stąd piszę dla siebie i mam priorytety; rodzina przede wszystkim i przyjaciele zaraz po.
Kiedy z Bitaminą podpisaliśmy pierwszy kontrakt, to zacząłem zgłębiać wiedzę jak działa wytwórnia, czy jest potrzebna czy nie, jakie profity przynosi artyście. Pierwotnie „Poczekalnię” chciałem wydać własnym sumptem. Założyłem label, ale jak zdałem sobie sprawę, że bardzo dużo czeka mnie pracy głównie z dystrybucją tej płyty, to stwierdziłem, że wolę oddać procent i mieć to z głowy.
W konsekwencji wydajesz płytę w Def Jamie. W tej samej wytwórni znajdziemy płyty takich artystów jak: NAS, The Roots czy Q-Tip.
Bardzo cenię dorobek amerykańskiego Def Jamu i wszystkich wydających tam artystów. Nie będę jednak przypisywał sobie, że jestem w tym samym katalogu, co wymienieni przez ciebie artyści. Jestem bardzo dumny, że pracuję z Witkiem Michalakiem, który ten oddział prowadzi [i jest też współzałożycielem Alkopoligamii - przyp.red.]. Uważam, że jest mega sumiennym wydawcą i już teraz mogę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się z nim współpracuje. Miałem spotkania w kilku wytwórniach, porozmawiałem, zadałem pytania i akurat z Witkiem miałem taki vibe, że mówię: „człowieku, dobra, ufam ci, możemy to robić razem”. Wie na czym mi zależy, że jestem gotowy do różnych działań, do promocji, ale to wszystko musi odbywać się na moich zasadach. Wybrałem najlepszy team. Ładnie kiedyś Ero powiedział, że ten Def Jam, to tak jakby na moment zagrać w Chicago Bulls. I coś w tym jest. Zauważ jeszcze, że jestem artystą, który chyba najbardziej wyróżnia się w ich katalogu.
Vito Bambino

Vito Bambino

© Tomek Karwiński

Jest jeszcze Rosalie., a poza nią sami hiphopowi artyści.
Staram się nie szufladkować. Moja płyta nie jest ani R&B, ani soul, ani tym bardziej hiphopowa. Wolałbym, aby moja twórczość była nadal trudna do zaszufladkowania.
Powiedziałbym, że twoja debiutancka płyta jest bardziej melancholijna niż beztroska czy wesoło-imprezowa. Jaka ty czujesz?
Jest w tym trochę prawdy. Mam nadzieję, że moja płyta będzie szczera, bardzo bez fajerwerków i kompromisów, nieudawana. Myślę, że kolejny singel może wiele osób zdziwić. Moja płyta jest wypadkową fascynacji, które mi towarzyszą. Lubię sobie czasem włączyć Adele, czy w ogóle muzykę którą nazwałbym guilty pleasure. Mam takie swoje numery.
Z Bitaminą mamy ogromną wolność, ale nie aż taką, przynajmniej tak to odczuwam, żebyśmy mogli nagrać, co tylko chcemy. A na „Poczekalni”, gdybym chciał, to zrobiłbym 9-minutowy utwór w stylu deep techno. A ja takiej wolności właśnie szukałem. To jest płyta, na której spełniam najskrytsze marzenia, np. o balladzie tylko do pianina, czy o utworze chóralnym na 16 głosów.
Co jest dla mnie ważne, to płyta oddarta z hipokryzji. Kiedy mówię, że jestem głupi, to nie puszczam oka do słuchacza, tylko tak rzeczywiście jest. Ludzie myślą, że to żart ale ja naprawdę jestem głupi jak but. I opowiadam o tym w „Poczekalni”. To jest uwalniające - smutny, melancholijny, wesoły, śmieszny Vito Bambino album.
Twoja pierwsza płyta nie jest w pełni solowa.
Jest jedna kobieta. Natalia Szroeder zaśpiewała w utworze, który z myślą o duecie, napisałem znacznie wcześniej. Chciałem, aby znalazł się na płycie. Ja mam dosyć specyficzne podejście do featuringów i chciałbym teraz wytłumaczyć na czym ono polega. (śmiech) Na co dzień staram się być jak najmniej niemiły dla kogokolwiek. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że zapraszam kogoś do numeru i nie jestem zadowolony z rezultatu. Nie chcę tej osobie mówić, że nie dała rady, albo ten track nie wejdzie, bo kosztowałoby mnie to zbyt dużo energii. W konsekwencji boję się, że poszedłbym na kompromis i powiedziałbym OK, niech już tak zostanie. Mam również świadomość, że jest parę osób które zawsze dają rade, np. wspomniany wcześniej Dawid Podsiadło. Nigdy nic słabego mi nie wysłał. Uważam, że jest świetnym artystą, który jest świadomy swoich skillsów i jestem przekonany, że gdyby napisał jakieś bzdury, to zreflektowałby się sam, że to słabe jest. Solówka to solówka, jest tam przede wszystkim mój głos. Odrobiłem zadanie najlepiej jak potrafiłem. (śmiech)
Odwróćmy role. Piszesz teksty między innymi dla Korteza. Odpowiadasz za ważne utwory w jego twórczości. Jak to się zaczęło?
Odezwała się Agata Trafalska, która w tym momencie pisze już z Kortezem trzeci album. Zaprosiła mnie na spotkanie, które odbyło się na Saskiej Kępie w Warszawie. Pogadaliśmy, powiedziała mi, że bardzo lubi styl mojego pisania i zaprosiła mnie do współpracy. Usłyszałem szkice nowych utworów. To są przepiękne melodie, takie bardzo w stylu Korteza. Są konkretne, jest się do czego odnieść, wiadomo jaki jest stan emocjonalny. Mega przyjemnie się dla nich pracuje.
Nie potrafię pisać inaczej, niż przepuszczać wszystko przez swój własny filtr, przez historie które przeżyłem, czy przez emocje, które mi towarzyszą. Oni o tym wiedzą. Wydaje mi się, że słychać to bardzo mocno w utworze „Hej wy”. Moja mama, jak tego słucha, to mówi, że to jest tekst o mnie. I rzeczywiście tak jest. Tyle tylko, że Kortez potrafi tak zaśpiewać, tak przełożyć tekst, że jest w tym bardzo autentyczny.
Znam osoby, które mogłyby podpisać się pod każdą linijką tego tekstu.
Na nowym albumie Korteza też będzie jeden numer. Zresztą pewnie nie mogę o tym mówić. (śmiech) Gdybym się dowiedział, że muszę coś zmienić, albo dostawałbym wskazówki na zasadzie - tak nie pisz, to bym szybko podziękował. Mamy taki deal, że oni i tak te teksty filtrują, zmieniając sylaby, szyk zdań czy niektóre wyrazy. Pisząc, zdaję sobie sprawę, że pewne sformułowania są bardzo moje i nie jestem pewien, czy Kortez chciałby śpiewać o tym, że jego „telefix jest na flyght mode”. (śmiech) Oddaję im tekst i niech robią co chcą, ja jestem zawsze mega ciekawy efektu końcowego. I zawsze im się udaje. To niesamowite uczucie, słyszeć swoje słowa w tak dobrym wykonaniu. Bardzo sobie cenię tą współpracę i mam nadzieję, że będziemy ją kontynuować. A jeśli nie z Kortezem to z innymi artystami, z którymi będzie mi się dobrze pracowało.
Zanim postawimy kropkę, to wróćmy do twoich hiphopowych korzeni. 13 lat temu jako Denver, wraz z Eskaubei i PeeRZet-em, nagraliście utwór „Up 2 U”, który mówi o koszykówce. Czy nadal grasz?
Tak, ostatnio wróciłem, bo przez to siedzenie w domu tak mi Jacek urósł, że stwierdziłem że muszę zadbać o siebie. (śmiech)
Pod utworem możemy znaleźć komentarz, że jest to „najbardziej energiczny numer o baskecie, jaki powstał w kraju”.
Wow. Naprawdę? Fajnie! Miło, extra. Za chwilę sprawdzę. (śmiech) Ale to już za sprawą gości. Ale rzeczywiście, mój przyjaciel Franek, który nie słucha hip-hopu, to ten numer zna na pamięć, od deski do deski. Nawet te komentarze, które pociąłem, te okrzyki z NBA potrafi wyrecytować. Fajnie, że ktoś docenia takie rzeczy. Bit do tego utworu zrobił Bober i nawet kiedyś przymierzaliśmy się do napisania drugiej części, ale nigdy to nie wydarzyło się. Mam nadzieję, że kiedyś powrócimy do tej idei.
Czy widziałeś już „The Last Dance”?
Widziałem. Uwielbiam. Jestem wdzięczny za ten serial.
Czy wróciły wspomnienia, np. te kiedy w środku nocy zrywałeś się, aby zobaczyć finałowy mecz?
Wszystko wróciło. Piotrek, drugi wokalista Bitaminy z każdym kolejnym odcinkiem wkręcał się coraz bardziej w całą produkcję. Efekt tego jest tak, że wrócił, podobnie jak ja do grania w kosza. Ale na luzie, bo już wiemy że nigdy nas nie wybiorą w drafcie i nie będziemy grać w NBA. (śmiech)
Czy witacie się już słowami: „hej, hej, tu NBA”?
(śmiech) U mnie rzeczywiście ten serial spowodował, że kupiłem piłkę do kosza i co drugi dzień, żona mnie puszcza na półtorej godziny i albo gram sam, albo jeden na jednego. Po dwóch tygodniach wróciły skillsy. Już trójki nawet wchodzą. Teraz, już jako ojciec obczajam, czy boisko jest wolne, czy zajęte, czy mogę dołączyć. Mnie to śmieszy.
Wracając do „The Last Dance”, to cenię sobie ten dokument, że tak fajnie przybliżono sylwetki: Scottiego Pippena, Dennisa Rodmana, Phila Jacksona i Jerry'ego Krause. Oczywiście w centrum uwagi jest Michael Jordan i jego ambicje. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę jakim był psychopatą i dyktatorem. Wszyscy go szanują, nikt nie podważa jego zasług, ale jak usłyszałem, że zakazywał niektórym graczom podawania piłki do innych, to już jest dyskryminacja.
Podczas oglądania, kilka razy popłakałem się. Prawie w każdym odcinku były momenty, a ostatni to już doprawdy wyciskacz łez. (śmiech) Jordan obawiał się, że może być rożny wydźwięk, po tym dokumencie, jeśli chodzi o jego osobę. No i jest. Ale nie uważam, że stracił swój geniusz, tylko jeszcze bardziej stał się człowiekiem, a nie maszyną.