Artur Rojek w sesji do płyty "Kundel"
© Szymon Rogiński
Muzyka

Artur Rojek: Nie interesują mnie supermoce

O „Kundlu”, muzyce i sporcie. Prostym życiu i niedoskonałościach. Z Arturem Rojkiem rozmawiamy chwilę po premierze jego nowej płyty, na której poszedł na czołowe. Zobacz jak.
Autor: Tomek Doksa
Przeczytasz w 17 minPublished on
Ile dzisiaj przebiegłeś?
Artur Rojek: Dziś akurat miałem wolne, wczoraj biegałem.
Chciałem się upewnić, że wciąż biegasz.
Biegam od końca lat 90., jakkolwiek to nie zabrzmi. (śmiech) Naprawdę bardzo długo, swój pierwszy maraton przebiegłem w 2001 roku i jeśli mnie pytasz, czy biegam, to tak, od tego czasu biegam non stop.
Twoja nowa płyta powstawała też podczas biegania?
Nie w sensie dosłownym. Żadna moja płyta nie powstała w trakcie biegania. Ale że cały czas biegam, w zasadzie cokolwiek co robię, jest w jakimś sensie z bieganiem związane. Podczas biegu przychodzą mi do głowy różne pomysły, czasami są one pod wpływem endorfin, więc znikają razem z nimi, ale pewne rzeczy też zostają. Bieganie pozwala mi wprowadzać się w stan, który wykorzystuję potem – w stan, który mnie odstresowuje. Szczególnie bieganie długodystansowe jest taką formą medytacji, a ja jestem człowiekiem, który potrzebuje się odstresować. Nie wiem, czy sam to kiedyś robiłeś, ale ja zbadałem sobie stan napięcia wewnętrznego i mój poziom okazał się bardzo wysoki. A jedną ze sfer życia, w których ludzie szukają rozluźnienia napięcia – w sposób podświadomy, nawet nie mówię, że czytają na ten temat – jest właśnie sport. Drugą jest muzyka. Ja się w tych dwóch odnalazłem. Podświadomie jakoś je wybrałem i tak mam, cały czas.
Pisząc recenzje twojej nowej płyty „Kundel”, a szczególnie komentarze do singla „Bez końca”, niemal wszyscy wskazują, że fajnie tańczysz. A ty na tej płycie przecież też biegasz.
Gdybym pływał, to być może na tej płycie słyszalny byłby plusk wody, ale ze wszystkich sportów na co dzień uprawiam bieganie, które na pewno jest istotnym elementem mojego funkcjonowania. Ja się do niego nie muszę zmuszać, to nie jest rzecz, która w jakimś stopniu jest dla mnie obciążeniem. Bieganie stało się moją naturalną potrzebą. W sensie poetyckim jest też pewną formą uciekania, próbą odreagowania, wyczyszczenia się z tego całego napięcia, stresu, natłoku myśli. W moim przypadku nie chodzi tylko o wymiar sportowy. Ale też duchowy. A jako że na nowej płycie opowiadam o prostych rzeczach, stąd i to bieganie, które też jest dla mnie prostą rzeczą. Nie wymaga jakiegoś specjalnego zachodu.
O to cię chciałem zapytać – o biegowe rytuały. Masz takie?
Nie, nie mam takich rzeczy. Nie biegam według żadnych treningów, nikt mi biegania nie rozpisuje. Ja nie twierdzę, że to jest dobre – to jest moje, ja tak robię. Mam znajomych, którzy biegają dłużej niż ja i konsultują pewne rzeczy z trenerami, ale ja tego nie potrzebuję. Dla mnie najważniejszy przede wszystkim jest ten moment wyjścia i moment biegu. Ważne są miejsca, w których biegam. Nie robię tego między ludźmi, lubię biegać gdzie jest pusto i wcześnie rano. Jak to powiem, to tak to nie wybrzmi, ale jest to dla mnie bardzo wartościowe uczucie. Ono mi dużo daje. Łatwo mi jest poprzez bieganie wprowadzić się w stan docenienia tego, co widzę. Tak realnie widzę. Nie tego, co sobie wyobrażam czy tego, co zamierzam, tylko co jest tu i teraz. Bieganie powoduje, że nagle jesteś w stanie zachwycić się trawą albo zapachem lasu. Wyłączasz muzykę na słuchawkach, bo nie chcesz ranić tej chwili, zagłuszać śpiewających ptaków. Takie rzeczy przychodzą mi wtedy do głowy.
Muzyka jest u ciebie obowiązkowa podczas biegania?
Czasami słucham, czasami nie. Ale nie jest obowiązkowa. Mam takie momenty w pracy przed OFF Festivalem, że bieganie jest dobrym czasem do przesłuchania, sprawdzenia pewnych rzeczy. Ale teraz z kolei jestem w takim okresie, że nie słucham muzyki. Bo czuję, jakbym na chwilę stracił z nią kontakt. Jakby ktoś mi ją odebrał. Sytuacja na świecie jest taka, że zostałem odcięty od moich dwóch nóg, na których stałem. Jedna to były koncerty, które miały się teraz odbyć i które miały promować moją nową płytę, a druga noga to OFF Festival. Obie nie mogą się ruszyć. I choć jestem z natury pozytywistą to przygotowuję się raczej na nieszczęśliwy scenariusz, że prędko tymi nogami nie ruszę, więc będę raczej długi czas funkcjonował w zawieszeniu. Mam więc teraz taki okres, że nie mam siły i ochoty słuchać muzyki. Od miesiąca biegam w ciszy. To oczywiście nie potrawa długo, muzyka siedzi we mnie zbyt głęboko, ale obecna sytuacja jest na tyle specyficzna, że mój organizm mimo wszystko na razie nie potrzebuje jej najbardziej.
Wywołałeś tę sytuację, a mnie tuż przed planowaniem tego wywiadu przeszła przez głowę myśl, czy to aby na pewno jest dobry pomysł. Bo właśnie te koncerty, bo festiwal – możesz nie mieć ochoty rozmawiać.
Dziś ludzie mają dużo większą potrzebę rozmowy niż kiedyś. Wbrew temu co mówisz, po pierwsze moja nowa płyta, a po drugie obecna sytuacja powodują, że te wywiady są inne niż wcześniej. Czuję, że to wszystko, co się dzieje wokół, dużo nam uzmysławia i w wywiadach zaczynamy się skupiać na rzeczach istotnych. Co do samej sytuacji – ta jest na tyle specyficzna, że na pewno wymaga od nas zmiany trybu funkcjonowania. Nie mogę powiedzieć, że na czas epidemii wymyśliłem coś rewolucyjnego, ale się nie poddaję i działam. Dużo myśli przechodzi mi przez głowę, zobaczymy, gdzie mnie naprowadzą. Cały czas obserwuję to, co się dzieje i staram się reagować w sposób rozsądny. Wiesz, wiele nowych rzeczy teraz zaskakuje i muszę je weryfikować. Czy traktować je na dłużej czy krócej, jak się w tym wszystkim odnaleźć. Na pewno jestem otwarty na to, żeby swój tryb myślenia zmieniać.
Miesiąc po premierze „Kundla” piosenki z twojej płyty nabierają jeszcze mocniejszego znaczenia. Aż chciałoby się powiedzieć, że Rojek napisał scenariusz pod sytuację obecną.
Sytuacja rzeczy nieprzewidywalnych. Nawet jeżeli ci się wydaje, że przeżyłeś już wszystko co najgorsze w swoim życiu pamiętaj, że dalej taryfy ulgowej nie będzie. Jedna mała sytuacja może zmienić bezpowrotnie twoje życie. Taki był koncept tej płyty. Chodziło mi o uzmysłowienie pewnej kruchości człowieka, czegoś, o czym często się zapomina, bo tacy jesteśmy dzisiaj rozpędzeni. Funkcjonujemy w świecie opartym na dobrach materialnych, które nas pozornie zaspokajają, i nawet na moment nie dajemy sobie wytchnienia. Cały czas nakręcamy się w spirali doskonałości, niezniszczalności. Idąc więc za tym, doszedłem finalnie do elementu zwykłości. Zwykłości pozytywnej, dobrej niedoskonałości, czegoś takiego, co mi zawsze bardziej imponowało niż supermoce i superwygląd. Te nigdy mnie nie interesowały, bliskie mi były natomiast małe tragedie – rzeczy, które człowieka nie tyle uszlachetniają, co go czegoś uczą i sprawiają, że ma więcej pokory. Że docenia więcej rzeczy i żyje prościej, ale nie dlatego, że akurat w modzie jest proste życie. Myślałem więc o sytuacjach, które powodują takie zmiany. Niekoniecznie musi to być epidemia, ale może to być twoja bardzo mała, prywatna tragedia. Może rozstanie, może coś innego – coś, co powoduje, że twoje życie zmienia się bezpowrotnie, a ty się tego nie spodziewasz. Ale też zmusza cię to do myślenia, żeby doceniać to, co się ma, bo i to za chwilę możesz stracić. Wokół tego krążył koncept. I kiedy rozpoczęliśmy prace nad płytą, razem z Bartkiem Dziedzicem i Radkiem Łukasiewiczem, to wszystkiemu towarzyszyło myślenie: „pamiętaj, że jesteśmy w takim momencie życia, że jutro wszystko może się zmienić”. I tak była robiona ta płyta, z takim wyczuciem na zwykłość.
Gdzie tej zwykłości jeszcze szukałeś?
Kiedy już zaczęliśmy nagrywać album, poszliśmy z Bartkiem na „Jokera”. Muszę ci powiedzieć, że ja w ogóle nie chciałem iść na ten film, bo myślałem, że to jest kolejna marvelowska historia. Natomiast gdy wyszedłem z kina to stwierdziłem, że ten film jest właśnie o tym. Że ten film nie opowiada o dewiacji, o szaleństwie, ale przedstawia w bardzo sugestywny sposób kogoś, kto walczy o prawdę – o tę zwykłą prawdę. O zaakceptowanie siebie, jakim się jest, z całą swą niedoskonałością. Ja tak go odebrałem. „Joker” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale tylko to, taniec nie był już dla mnie żadną inspiracją. W ogóle nie zapamiętałem, że Joaquin Phoenix tańczy tam na schodach! Natomiast sama idea filmu bardzo pasowała mi do idei „Kundla”. „Joker” był dla mnie totalnym „Kundlem”. No a potem szukałem go też w innych różnych miejscach, w różnych sytuacjach go odnajdywałem.
Jestem ciekaw, do kogo najbardziej zależało ci przemówić na nowej płycie. Do swoich rówieśników, a może do dzisiejszych 20-latków?
Kategoria wiekowa nie miała dla mnie znaczenia. Ja te rzeczy widzę i w ludziach, którzy są w moim wieku, jak i u tych, którzy są 20 lat młodsi. Widzę to też w dzieciakach. Sam mam dzieci, słyszę o czym rozmawiają, czym się interesują i w zasadzie widzę, że wszyscy w jakiś sposób reagują na dzisiejszą rzeczywistość. Jedni nie są wobec niej obojętni, inni bardzo w nią wsiąkają. I ja przy tej płycie myślałem głównie o grupie społecznej, która tej rzeczywistości ulega. Sam temu ulegam! Sam w pewnym sensie jestem jej ofiarą, więc w poszukiwaniu czegoś, żeby się od tego odbić, zacząłem myśleć i zastanawiać się, co mogłoby w tej dzisiejszej rzeczywistości dawać, w cudzysłowie, ukojenie. I mam nadzieję, że to mi się udało. Ale zakładam, że znajdą się ludzie, którzy posłuchają mojej płyty i powiedzą: „Nie wiem, ku*wa, o co mu chodzi. Co to w ogóle jest ten kundel? Pies?!”. Nie będą chcieli do tego dojść, o czym jest ta płyta. Ludzie przecież nie lubią opuszczać swoich stref komfortu. Wyciąganie ich stamtąd udaje się w niewielkim procencie. Zauważ – nawet jeżeli przyjeżdżają do miejsca, które stawia przed nimi jakieś wymagania, to i tak skupiają się na tym, byle się dobrze bawić. Wartości, zwykłość, rzeczywistość – to są fajne tematy do dyskusji, do tego, żeby powiedzieć trochę mądrych rzeczy, ale na pewno nie jest to temat wyjątkowo nośny. Może dzisiaj bardziej aktualny niż dwa miesiące temu, bo zmieniła się perspektywa myślenia i ludzie zaczynają widzieć, co w ich życiu jest naprawdę ważne. Kiedy byliśmy na fali, mało kto o tym myślał. Jeśli już to osoby, które czuły się tą rzeczywistością zmęczone.
We wstępie do swojej płyty – który mogą przeczytać posiadacze fizycznej wersji „Kundla” – napisałeś: „A gdyby tak nie walczyć za wszelką cenę o pozostawienie po sobie śladu?”. Myślisz, że to w dzisiejszym świecie naprawdę możliwe?
„Za wszelką cenę” – mam nadzieję, że to się zmieni. Pisząc to chodziło mi o ludzkie i ślepe dążenie do czegoś, co ci nigdy nie sprawi satysfakcji. Prawdziwy ślad może zostawić po sobie ktoś, kto powie coś mądrego, ktoś kto da innym coś, z czego będą mogli skorzystać w wartościowy sposób. Dzisiaj potrzebujemy autorytetów. Nie możemy słuchać wszyscy wszystkich, bo do niczego nie dojdziemy. A świat autorytetów jest dziś wzburzony, słuchamy jakichś pseudo mędrców i dlatego żyjemy w świecie tak mocno zdeterminowanym przez media i finanse. Nasz świat jest rozchwiany, tak naprawdę nie wiemy, kogo mamy słuchać. Sytuacja zresztą, w której obecnie się znajdujemy, jest tego świetnym przykładem. Każdy z nas otrzymał łatwy mechanizm do tego, żeby móc siebie wykreować w sieci w sposób dowolny, co zaburzyło naszą normalność. Rozmawiałem ostatnio o tym z moją żoną, która czyta teraz książkę o społeczeństwie, napisaną przez Ericha Fromma wiele lat temu – że doszło do patologii normalności. Bo to, co w zwykłym naszym życiu przez wielu uważane jest za normalne, okazuje się, że wcale takie nie jest. Ja w tym widzę niebezpieczeństwo – w tym dążeniu za wszelką cenę, na siłę. Goniąc za doskonałością, za pięknym wyglądem, chcąc wyglądać perfekcyjnie jak inni, człowiek zapomina, jak bardzo jest kruchy i jak szybko to, co ma, za chwilę może się rozpie*dolić w drobny mak. Potrzebuje dopiero takich sytuacji, jak ta teraz – kiedy nagle ktoś nam wszystkim wyłącza światło i zaczynamy w tym zamknięciu dostrzegać, jak naprawdę niewiele potrzebujemy, by funkcjonować. Dajcie nam ku*wa wyjść do lasu! Pozwólcie mi tylko pracować, albo z kimś się spotkać. Tyle.
Śpiewasz: „Staję się kundlem, by nie trwać sekundę”. Też nim jesteś?
Powiedzieć o sobie „kundel” byłoby zbyt odważne, ale on mi bardzo imponuje. Zawsze bardziej imponowała mi niedoskonałość niż doskonałość i gdybym miał do czegoś dążyć, to właśnie do bycia kimś takim. Kiedyś często nadużywałem słowa „rasowy”, ale wtedy bardziej myślałem o tym w ujęciu klasycznym. „O, ten koleś jest rasowy!” – czyli nie taki, co się przed chwilą zrobił na lepszą wersję, ale jest sobą w pewien sposób niezmienny, klasyczny. W tym ujęciu „rasowy” to też ten, który ze swoich niedoskonałości robi zalety – nie wstydzi się, czuje się z nimi dobrze. I to powoduje, że jest interpretowany jako prawdziwy człowiek. To też jest taka rzecz, która mi się podoba w ludziach bez względu na ich status społeczny. Bo to może być ktoś zarówno wysoko postawiony, jak i nie – podstawy funkcjonowania i ich wartości są bardzo podobne.
Jeszcze jeden cytat: „Kundel to ktoś, komu statystyki nie sprzyjają. Człowiek bez rodowodu wystawionego w mediach społecznościowych. (…) Będą się z Kundla śmiać, wytykać mu, że jest niedojrzały i odklejony od rzeczywistości” – tutaj muszę się zatrzymać, bo to tym, którzy tworzą swoje awatary w social mediach, zarzuciłbym odklejenie i niedojrzałość. Ciebie nikt nie nakłaniał do tego, by bardziej się uaktywnić w social mediach? W TikToku?
Miałem takie sygnały. Że powinienem być bardziej aktywny na Instagramie. Albo – kiedy jeszcze nie było TikToka – pewna grupa wiekowa korzysta ze Snapchata, więc powinienem coś tam zrobić. Rzeczywistość jednak pokazała, że ja się do tego nie nadaję. Próbowałem, mówiłem: „OK, sprawdzę”, ale to jest nie mój świat. Kilka prób tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Nigdy takich rzeczy nie dyskwalifikowałem od razu, testowałem i sprawdzałem, ale raczej nie było mi z nimi po drodze. Wiesz, robienie czegoś tylko po to, bo tak rynek dyktuje, to nie jest dla mnie wystarczające przekonanie. Ja mam coś takiego, że mnie trudno przekonać do czegoś, co nie jest po drodze z moją naturą i emocjami. Nawet gdyby ktoś położył, w cudzysłowie, walizkę pełną pieniędzy na stół, to mogłoby z tego nic nie wyniknąć. Żadne silne przekonywania nie spowodują niestety zmiany pewnego naturalnego i emocjonalnego podejścia. Chyba, że wpłyną na moje emocje. Ale wtedy też pojawia się pytanie na jak długo. Czy to będzie krótkie, czy długofalowe działanie? Myślę, że niektórzy ludzie się w tym odnajdą, niektórzy nie. Ja raczej nie.
Teraz rozumiem twoją poważną minę, gdy kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze OFF Festival grał w Mysłowicach, zapytałem cię z uśmiechem na twarzy, czy zagrasz na moim weselu.
Miałem taką minę? Bo ja mogłem wtedy tę propozycję potraktować bardzo poważnie. Jeszcze jak byłem w Myslovitz pamiętam, że zadzwonił do mnie nasz menedżer i powiedział, że pewien pan chce, byśmy zagrali na ślubie jego córki. Powiedziałem: „Spoko, możemy zagrać!”. Dla mnie nie było nic uwłaczającego w graniu na weselu. Jeśli ktoś mnie chce, bo jest to dla niego wartość, to czemu nie. Nie mam co prawda zespołu weselnego, ale mam zespół i mogę na weselu zagrać. Ja też nigdy na zespoły weselne nie patrzyłem jak na jakąś niższą ligę, nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie – kiedyś byłem na weselu, na którym grał zespół pod nazwą Blue Jeans i zajebiście mi się podobał. Pomyślałem nawet, że gdyby mieli trochę inne piosenki, to byliby dobrym materiałem na wydanie płyty w jakiejś bardzo prestiżowej alternatywnej wytwórni. To było naprawdę cool.
Na moim ślubie włączyłem ostatecznie „Syreny” z twojej pierwszej płyty, pytanie, czy sam w końcu przyjąłeś weselną propozycję menedżera?
Nie, nie doszło do tego. Ale zdarzyło mi się zagrać na innym ślubie. Tylko raz i tylko jedną piosenkę.
Wróćmy jeszcze do płyty. Wspomniałeś, że między tobą i producentem, Bartkiem Dziedzicem miała na początku prac nad „Kundlem” rozmowa, podczas której usłyszałeś od niego, że powinieneś być bardziej „hej do przodu”. Przyjąłeś to bezkrytycznie na klatę?
To było przed płytą „Składam się z ciągłych powtórzeń”. Ja od razu rozumiałem, o co mu chodzi. Bartek jest osobą, która zawsze chciała – i myślę, że nadal chce – robić dobry pop. Ale nie zrobisz dobrego popu, będą wycofanym. Musisz być raczej do przodu, i on mnie do tego nakłaniał. Przeanalizowaliśmy kilka podobnych case’ów, rozmawialiśmy. Próbowaliśmy, ale w moim przypadku natura była jednak silniejsza.
Jakbyś opisał siebie po tej płycie?
„Kundel” to był kolejny eksperyment w moim życiu. Zarówno, jeśli chodzi o budowanie koncepcji, dobór współpracowników, jak i poświęcenie się rzeczom, którym nie mogłem się poświęcić wcześniej oraz efekt, jaki udało nam się uzyskać. Natomiast jeśli miałbym to wszystko sprowadzić do określenia, jakim Arturem Rojkiem po tej płycie jestem, to myślę, że cały czas jestem człowiekiem, którym rządzą skrajności. Z jednej strony ciągłe podważanie siebie, które jest bardzo frustrujące, a z drugiej chęć zrobienia czegoś, co cię do tej rzeczy, albo do siebie, przekona. Kiedyś w Myslovitz napisałem taki wers: „Strach przed lataniem i głód doświadczeń” – o tym, kiedy z jednej strony boisz się latać, a z drugiej chciałbyś zwiedzić cały świat. Jedno z drugim trochę się kłóci, ale też cię napędza. Oczywiście wolałbym funkcjonować w takiej formie, że cały czas bawię się tym, co robię, natomiast mam taką konstrukcję, i to się nie zmienia, że z jednej strony wydaje mi się, że cały czas się powtarzam, a z drugiej to uczucie powoduje, że swoje rzeczy chcę robić inaczej. Tak też się czuję teraz.
„Kundla” zamykają słowa: „Chodźcie, bo mamy mało czasu”. Idealne, by na koniec zadać ci pytanie: jak ty chciałbyś przeżyć resztę swojego życia?
Natura każdego człowieka chyba jest taka, że chce je przeżyć z kimś. Ja na pewno chciałbym resztę swojego życia przeżyć z bliskimi. Reszta rzeczy jakoś się poukłada. Myślę, że relacje z bliskimi i zdrowie to są najważniejsze elementy w twoim życiu. Pozostałe układają się same. Ktoś kiedyś powiedział, że środowisko pracy to jest coś, co możesz sobie dość łatwo i bardzo dobrze poukładać. Zdecydowanie trudniej zbudować życie pozazawodowe. To prawdziwe, twoje życie. Ale jeśli ci się to uda, z resztą nie będziesz mieć problemu.